- To była prawie godzina 20. Na warszawskiej Pradze mojego narzeczonego Bartka zaczepił starszy pan, schludnie ubrany, ale jedynie w swetrze i poprosił o pomoc, bo ma problemy z poruszaniem się i sam nie dojdzie do domu. Może moglibyśmy go podwieźć, spytał - opowiada specjalistka od marketingu Magdalena Janczewska. - Oczywiście zgodziliśmy się, tym bardziej, że Pan miał naprawdę problemy z poruszaniem się i nawet przy wsiadaniu do samochodu trzeba mu było pomóc.
Janczewska i jej narzeczony zawieźli starszego pana - przedstawił się im, opowiedział, że wyszedł z żoną na zakupy i się zgubił - pod wskazany adres. - Bardzo nas przepraszał za fatygę. Ale co to za problem pomóc starszemu człowiekowi, być może z demencją albo Alzheimerem, przecież rodzic każdego z nas może być w takiej sytuacji - dodaje Janczewska. Niestety pan Leszek, bo tak na imię miał staruszek, nie miał przy sobie kluczy. W jego mieszkaniu też nikogo nie było.
- Ja zostaję z panem Leszkiem w rozgrzanym aucie, a mój narzeczony dzwoni domofonem – niestety nikt nie odbiera. Dzwonimy więc do sąsiadów, żeby potwierdzić, czy ktoś taki rzeczywiście mieszka pod tym adresem. Wszystko się zgadza. Sąsiadka potwierdza personalia pana Leszka, informuje nas także, że jego żona jest sprawna i może być z wizytą u córki w Warszawie. Pani nie zna jednak adresu - opisuje całą sytuację na Facebooku Janczewska. - Jedyne co nam przychodzi do głowy w takiej sytuacji, to zadzwonić po policję – zakodowało nam się, że jest od tego, aby pomagać. Bartek zgłasza całą sprawę o 20:38 na 112. Telefon odbiera bardzo uprzejma pani, która informuje nas, że już wysyła do nas patrol.
Groteskowa interwencja
W międzyczasie pan Leszek przypomina sobie jeszcze jeden adres, gdzie może mieć rodzinę. Magda i Bartek cieszą się, bo to kolejny trop dla policji. Jej przyjazd zmienia się jednak w groteskę. Po pół godzinie od wezwania dzwoni policjant z pretensją, że nie może znaleźć adresu - okazało się że podjechali z drugiej strony budynku. Kiedy wreszcie patrol złożony z dwójki policjantów odnajduje parę i starszego człowieka zaczyna się tłumaczenie, że przecież pan Leszek to dorosła osoba i sam za siebie odpowiada. Po naciskach narzeczonych i podaniu informacji o drugim adresie rodziny, policjanci stwierdzają, że "nie są od tego i nie będą teraz wozili człowieka radiowozem po całej Warszawie przez 12 godzin".
- Stwierdzają, że są dwie opcje albo go tu zostawią, albo zawożą do schroniska do bezdomnych - Janczewska denerwuje się na to wspomnienie. - Cały czas zresztą policja była niegrzeczna, jeden z policjantów mówił podniesionym głosem, do pana Leszka wręcz krzyczeli "wysiadać, wysiadać" i mówili o jego "przejęciu". Bardzo nas to zdenerwowało. Ja się rozpłakałam, Bartek zaklął, na co usłyszał groźbę, że zaraz dostanie mandat za używanie wulgaryzmów. Co więcej postraszono nas, że jeszcze nam to wszystko wyjdzie bokiem, bo starszy pan następnego dnia powie, że go okradliśmy i nas jeszcze oskarży. Byliśmy zaszokowani takim cynizmem - wspomina Janczewska.
Ostatecznie, po kilkunastominutowej wymianie zdań i "okazaniu" starszego człowieka sąsiadom jeden z policjantów postanowił sprawdzić drugi adres. - Gdy funkcjonariusz wrócił okazało się, że Pan Leszek jest poszukiwany, bo samowolnie oddalił się ze Szpitala Praskiego, gdzie był pacjentem (podsłuchałam, że chorował na cukrzycę). Rodzina go poszukiwała. Policja wezwała karetkę. Na szczęście starszy Pan nie musiał już chodzić po schodach. Sanitariusze podjechali pod samą klatkę z noszami. Około 22 Pan Leszek odjechał do szpitala - kończy wpis na Facebooku Janczewska.
Będzie kontrola
Cała sytuacja miała miejsce tydzień temu, a jej opis w ciągu kilkunastu godzin został udostępniony ponad 600 razy. Janczewska wysłała oficjalną skargę do Komendy Stołecznej Policji. Rzecznik prasowy KSP Mariusz Mrozek powiedział nam, że zastępca Komendanta Stołecznego Policji "polecił już podjęcie czynności w powyższej sprawie przez Wydział Kontroli Komendy Stołecznej Policji".
Sprawa pana Leszka to kolejny przykład na słaby system zapobiegania zaginięciom w Polsce. Przecież starszy człowiek, który trafiłby do schroniska dla bezdomnych mógłby być bardzo trudny do zlokalizowania dla rodziny.
A problem jest coraz większy. W 2014 roku zostało zgłoszonych aż 20 845 zaginionych Polaków. To najwyższa liczba od 20 lat.
Dla porównania w 2013 r. zgłoszono 19 617 zaginionych, w 2008 r. – 15 881, a w 1997 r. – 12 361. I - jak wskazywał w swojej kontroli NIK - choć policja stworzyła spójny system poszukiwania osób zaginionych, to przyjęte procedury bywają jednak niedokładnie stosowane przez niewystarczająco przeszkolonych policjantów, którzy nie zawsze właściwie klasyfikują zaginięcia. To sprawia, że niekiedy poszukiwania rozpoczynają się zbyt późno - zwłaszcza w sytuacjach, w których decydującą rolę gra czas.