Pracowała u młodego Rywina, przyjmowała odznaczenie od Kwaśniewskiego, protegowana Danuty Waniek. Choć trudno to sobie wyobrazić, jeszcze lepiej czuje się w nurcie Czwartej RP. Ma niesamowite szczęście, wie, jak znaleźć się w odpowiednim miejscu o odpowiedniej porze. Mistrzyni wolt, specjalistka od dobrych legend i jeszcze lepszego wrażenia.
W normalnych warunkach w normalnym kraju należałoby ją porównać do rodzimych magnatów medialnych kalibru Zygmunta Solorza albo Mariusza Waltera. Raczyńska kieruje największą polską anteną, która ściąga przed ekran jedną czwartą widowni. Ale w każdym przypadku te porównania byłyby wyjątkowo krzywdzące. Właściwie dla wszystkich graczy na naszym telewizyjnym rynku. "Raczyńska nie rozróżnia scenariuszy różnych form telewizyjnych" - narzeka Janina Jankowska, szefowa Rady Programowej TVP.
Bronisław Wildstein, poprzedni prezes stacji, który bezskutecznie usiłował ją zwolnić: "Nie nadaje się na to stanowisko. Nie jest w stanie poradzić sobie z takim zadaniem" - mówi.
Paweł Nowacki, były wiceszef Jedynki: "Osoba o chorobliwych ambicjach, która być może jest w stanie zrobić mały program telewizyjny, ale w żadnych wypadku nie potrafi kierować dużym zespołem ludzi i całą anteną".
Wiesław Wawrzyniak, któremu Raczyńska zawdzięcza karierę w mediach: "Jej potencjał intelektualny, wiedza i doświadczenie raczej nie kwalifikują jej do tego, co dziś robi". To druzgocące opinie, rzadko o kim można usłyszeć tak ostre słowa. Ale też rzadko kiedy spotkać można postać takiego formatu.
Przyjaciółka starszej pani
Niewysoka blondynka o ciepłym uśmiechu swój najnowszy awans zawdzięcza braciom Kaczyńskim. Była jedynym warunkiem, jaki premier postawił Wildsteinowi, gdy ten zajmował fotel prezesa TVP - szefową Jedynki mogła zostać tylko Małgorzata Raczyńska. Wildstein przytaknął, liczył, że z czasem otoczy ją własnymi ludźmi i ograniczy jej władzę. Był w błędzie. Jego wyrzucono, ona pozostała.
Skąd Raczyńska zna braci Kaczyńskich, i to aż tak dobrze, by być ważniejsza od prezesa publicznej telewizji? To pierwsza zagadka w jej wyjątkowym życiorysie. Ona sama w wywiadach opowiadała tak: "Przyjaźnię się z panią Jadwigą Kaczyńską. Cieszę się zawsze, kiedy mogę z nią porozmawiać. Każdy, kto poznał panią Jadwigę, wie, o czym mówię. Z sympatią i szacunkiem odnoszę się także do panów Kaczyńskich. (…) Znamy się głównie z kościoła. Z czasów, kiedy byliśmy na marginesie życia politycznego. (...) Spotykaliśmy się w kościele i rozmawialiśmy o bardzo różnych sprawach" ("Życie Warszawy", lipiec 2006).
Kościół, który tak zbliżył ją do rodziny Kaczyńskich, to świątynia pod wezwaniem Stanisława Kostki, popularna choćby z powodu księdza Popiełuszki, który wygłaszał tam patriotyczne kazania. Tam chodziła na msze matka braci Kaczyńskich. Kłopot w tym, że to parafia żoliborska, a Raczyńska mieszkała zawsze bardzo daleko od Żoliborza. Jak znalazła się akurat w tej parafii, na tej samej mszy, w tej samej ławce co trzeba? Czy zaprowadził ją tam łut szczęścia, zbieg okoliczności, czy po prostu kobieca intuicja?
"Opowiadała mi, że przysiadła się do matki braci Kaczyńskich i powiedziała jej, że jest z tej samej parafii" - mówi jeden ze znajomych Raczyńskiej, ale nikt więcej na ten temat nic nie słyszał. Prasa pisała, że u Kaczyńskich była na świątecznym spotkaniu. Nikt nie prostował. Bliscy współpracownicy braci Kaczyńskich, nawet ci, którzy znają ich kilkanaście, kilkadziesiąt lat, pytani o Raczyńską, rozkładają ręce. Nikt nigdy nie pakował się do rodzinnego domu liderów PiS, nikt nie wpraszał się tam na herbatę.
Ci sami współpracownicy twierdzą, że krytyka tej postaci jest bezprzedmiotowa. "To sfera emocji, kwestia przyjaźni. Żadne racjonalne argumenty nie mają w tym przypadku sensu" - przekonują. Jeden z nich tak próbuje uzasadnić fenomen Raczyńskiej: "Żaden z braci nie zrobi nic, co by sprawiło mamie przykrość, a starsza pani po prostu panią Małgosię bardzo lubi".
Mistrzyni mistyfikacji
Koniec czerwca 2006 roku. Raczyńska rządzi Jedynką, Wildstein rządzi telewizją, a Jarosław Kaczyński za kilka dni zostanie premierem. Pod kościół na warszawskich Bielanach podjeżdżają rządowe limuzyny. W kościele gromadzą się goście, których Małgorzata Raczyńska zaprasza na swój ślub. Mówi wyraźnie: na ślub, więc goście ubierają się elegancko i z bukietami sadowią się w ławach.
Panna młoda, wyraźnie rozpromieniona, w przepięknej tiulowej sukience w kolorze ecru, zdobionej kwiatkami. Niektórzy twierdzą nawet, że ma na głowie welon, ale to nieprawda, na głowie ma tylko kwiaty wpięte w elegancki kok. Młoda para zasiada w ławce po lewej stronie ołtarza. Razem z nimi przyszły premier. Nie przed ołtarzem, ale wyraźnie z boku, pod ścianą. Już to powinno budzić zastanowienie, ale początkowo nikt nie zwraca na to uwagi. Mszę odprawia trzech księży, w tym kapelan prezydenta. Ona czyta Nowy Testament, pan młody, po hebrajsku, Stary. Po uroczystości tłum z kościoła wysypuje się, ustawia w kolejce, składa życzenia młodej parze. Pierwszy, z kolorową wiązanką w dłoni, podąża lider PiS. Dalej koordynator służb specjalnych Zbigniew Wassermann. Tłumy wręczają młodej parze bukiety, niektórzy schodzą do podziemi kościoła na uroczyste przyjęcie. Ktoś pamięta, że pan młody, w jarmułce na głowie przez całą uroczystość, obcasem zgniata kieliszek owinięty w serwetkę. Na szczęście.
Tyle tylko, że to nie ślub. Nie ma przysięgi małżeńskiej, która jest istotą tego sakramentu, nie ma obrączek, niczego takiego. Goście zastanawiają się, o co chodzi, raz jeszcze zaglądają do zaproszeń. Z wrzosowej koperty wyciągają zielony kartonik, po lewej różyczka ułożona z tasiemki, na kartoniku jeszcze jedna błyszcząca warstwa, a w samym środku wyraźnie czarnymi literami napisane jest tylko: „Msza święta w intencji długoletnich zakochanych”. Bez słowa o ślubie. "Nie wierzyłem własnym oczom. Przecież to mistrzyni mistyfikacji" - wspomina jeden z gości, Paweł Nowacki.
Obiecująca nauczycielka
Oficjalna wersja życiorysu szefowej Jedynki wygląda tak: "Po studiach polonistycznych w Gdańsku nie mogam znaleźć pracy. Wychowywałam się na audycjach RWE, obracałam w środowisku ludzi, którzy nie godzili się na kompromisy z władzą. Wielokrotnie składałam wniosek o paszport, ale odpowiedź zawsze była taka sama: stanowię zagrożenie dla PRL" (za miesięcznikiem "Sukces" z września ub.r.).
Mowa o końcówce lat 70. W 1979 r. - jak wynika z dokumentacji Uniwersytetu Gdańskiego - Raczyńska kończy studia polonistyczne ze specjalizacją nauczycielską. Do Gdańska trafia gdzieś w połowie studiów, przenosi się ze Szkoły Pedagogicznej w Słupsku. Czasy są faktycznie gorące, studenci rozpolitykowani. Tyle że Magdalena Modzelewska-Rybicka, która w tych samych latach studiowała polonistykę i działała wówczas w dwóch opozycyjnych ruchach: Studenckich Komitetach "Solidarności" i Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela, mówi jedno:
"Zupełnie nie kojarzę tej pani".
Nie wiadomo, co dokładnie robiła Raczyńska zaraz po studiach, nadciąga Polski Sierpień, potem stan wojenny. Wiemy na pewno, że przez dwa lata uczyła polskiego w technikum elektrycznym w podwarszawskiej Zielonce. Ówczesny dyrektor szkoły Wojciech Boniecki wspomina: "Nauczycielką była obiecującą".
Kelnerka spod Stuttgartu
Według oficjalnej wersji życiorysu wyjechała do Niemiec, a zaraz potem do Stanów: "Czasem myślałam, że nie wytrzymam (…) Na szczęście los mnie chronił, a może nawet sprzyjał. Zostałam wytypowana w loterii promującej imigrantów, dostałam indywidualnego nauczyciela języka i mogłam zapisać się na studia (…) Po jakim czasie zaczłam pisać streszczenia prasy komunistycznej. Zaproszono mnie na spotkanie z kongresmenami, którzy pytali, skąd wiem, jak czytać między wierszami (…) Pojawiła się propozycja stażu w NBC. Ale wtedy zadzwonił Jacek Kaczmarski. Znaliśmy się jeszcze z Polski. Zaczynał pracę w Radiu Wolna Europa i spytał, czy ja też byłabym nią zainteresowana" (za miesięcznikiem "Sukces").
Kłopot w tym, że to nieprawda. Raczyńska nie była wtedy w Stanach, a co za tym idzie nie mogła się spotykać z kongresmenami i wprowadzać ich w tajniki polskiej propagandy. Nie mogła mieć propozycji z NBC. Nie mógł też dzwonić do niej słynny bard Kaczmarski, choćby dlatego, że wówczas jej po prostu nie znał.
Na drodze Raczyńskiej Kaczmarski, owszem, stanął, ale w Niemczech, i wyglądało to zupełnie inaczej. Słynny bard nie żyje od trzech lat, ale zupełnie dobrze ma się dużo ważniejszy świadek tych wydarzeń. To Wiesław Wawrzyniak, któremu Raczyńska zawdzięcza pracę w RWE.
Wawrzyniak: "Razem z Kaczmarskim starym golfem jechaliśmy na koncert do Stuttgartu. Musiał to być 1982-1984 rok. Raczyńska była jedną z osób sprzedających bilet na ten występ. Po koncercie zaprosiła nas do domu na imprezę. Potrzebowaliśmy ludzi do przepisywania tekstów. Wziąłem jej namiary i przekazałem swoim szefom".
Co Raczyńska robi w rejonie Stuttgarcie? Byli pracownicy radia pamiętają, że dorabiała jako kelnerka. W każdym razie na pewno nie miała porządnej pracy ani znajomości. Spotkanie po koncercie jest więc dla niej szansą życia - programów RWE kontestujących komunistyczną propagandę słuchało wtedy przynajmniej pół Polski.
Wojciech Stockinger, aktor, w latach 80. spiker RWE i szef Solidarności Wolnych Polaków w Bawarii: "Gdyby była związana z jakimkolwiek ruchem opozycyjnym, słyszałbym o tym. Wiedzieliśmy, że to nauczycielka z Polski i tyle. Nigdy nie wyskakiwała ponad przeciętność. Miała wielkie szczęście, że w ogóle dostała tę pracę".
Za wysokie progi
Współpracę z legendarną rozgłośnią, która przez kilkadziesiąt lat łamała informacyjny monopol komunistycznej władzy, Raczyńska zaczyna jako maszynistka. Przepisuje na maszynie artykuły z polskich samizdatów, których druk był na ogół kiepski, i przesyła je do siedziby radia w Monachium, by spikerzy mogli bez trudu odczytać tekst na antenie. Ponieważ w rozgłośni brakuje akurat żeńskich głosów, proponują jej, by spróbowała sił jako spikerka. Raczyńska uważana jest za wyszczekaną, z poczuciem humoru, dobrego kompana, by pójść na piwo. "Ale jej znajomość polityki była znikoma" - wspomina Wawrzyniak.
Jest więc maszynistką, potem przez lata spikerką, czyli po prostu czyta depesze przygotowane przez kolegów dziennikarzy. W RWE, gdzie szalona przepaść dzieli dziennikarzy i spikerów (dziennikarz był panem, spikerowi bez konsultacji nie wolno było postawić nawet przecinka), to istotne rozróżnienie. Wyjaśnia, dlaczego dawni dziennikarze RWE, słysząc dziś o zasługach Raczyńskiej (na przykład: "była wieloletnią korespondentką Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa w Nowym Jorku i w Monachium"), dostają białej gorączki.
"Nie może być tak, by pani Raczyńska bezkarnie podawała w swoim życiorysie, że swoją dziennikarską karierę zaczynała w RWE w Monachium" - irytuje się jeden z nich, Aleksander Świeykowski. "Była tylko spikerką i choć bardzo chciała zostać dziennikarzem, nigdy nie udało jej się pokonać tego progu. Był zbyt wysoki. To dziennikarskie zero. Cwaniaczka i karierowiczka, szalenie sprytna, skoro udało jej się zrobić taką karierę. Ale zawodowo zawsze była zerem".
Stażystka o ładnej buzi
Pod koniec lat 80. stawało się coraz bardziej jasne, że rozgłośnia wkróce straci rację bytu. Pracownicy zaczynają rozglądać się za nowymi posadami. Spora część planuje powrót do kraju. Ale Raczyńska marzy o wyjeździe do Stanów. Jak wszyscy pracownicy RWE (finansowanego przez amerykański Kongres), może liczyć na preferencje w uzyskaniu Zielonej Karty, pod warunkiem że spędzi tam trochę czasu. Problem w tym, że w Stanach polskich spikerów nikt nie potrzebował, bo rozgłośnia nadawała do Polski z terytorium Niemiec. By pójść jej na rękę, kierownictwo godzi się ją wysłać jako stażystkę dziennikarkę.
Trafia do Nowego Jorku. "Młoda panienka o bardzo ładnej buzi, bardzo złej figurze, która miała duży talent do wynajdowania protektorów" - wspomina Jerzy Beker, szef tamtejszej sekcji polskiej RWE. Charakteryzuje ją krótko: konfliktogenna, nadambitna, nie potrafiła przyznać się do błędów. "Zdziwiłem się, że została szefem Jedynki, bo ona nie jest w stanie kierować jakimkolwiek zespołem" - dodaje. Raczyńska przez kilka miesięcy nadsyła lekkie materiały do "Panoramy"; redakcja w Monachium raczej nie zleca jej poważnych tematów.
I taka jest jej cała kariera w mitycznej Wolnej Europie. Jak więc Raczyńska mogła zajść tak daleko? - głowią się jej dawni znajomi do dziś i nie znajduja odpowiedzi. Jej zaskakujący awans po powrocie do kraju wywołał w internecie sugestie o związkach z SB. Ale - sprawdziliśmy - to bezpodstawne zarzuty. Dr Paweł Machcewicz skończył właśnie ksiąkę o rozpracowaniu wolnoeuropejczyków przez służby specjalne i o Raczyńskiej nie znalazł w archiwach IPN najdrobniejszej wzmianki.
Kocznorowska z Wołomina
Dlaczego dziennikarze RWE wspominają ją z tak wielką irytacją? Zapewne z powodu ogromnych ambicji młodej spikerki i gigantycznego tupetu. To jemu zawdzięcza nowe nazwisko, pod którym dzisiaj jest znana i które nie ma nic wspólnego z jej rodowym.
Kiedy dokładnie do tego doszło, trudno po latach precyzyjnie ustalić, ale z całą pewnością musiało być to w czasach RWE - nauczycielka polskiego, która w okolicach Stuttgartu sprzedaje bilety na koncert, nazywa się jeszcze Małgorzata Kocznorowska. Już w Monachium przyjmuje pseudonim - Raczyńska. Niektórych to dziwi, bo się niczego nie boją i na antenie występują pod nazwiskiem. Innych nie, sami przybierają pseudonimy, by nie szkodzić rodzinie pozostawionej w kraju. Ale pseudonimy traktują czysto użytkowo, po prostu jak pseudonimy, i raczej sięgają po popularne nazwiska. Na przykład Wojciech Stockinger występuje na antenie jako Antoni Kowalski.
Ale Kocznorowskiej zależy na czymś więcej. Wybiera nazwisko nie tylko bardzo rzadkie, ale dla Polaków szczególne - w Londynie żyje wtedy jeszcze hrabia Edward Raczyński, prezydent Polski na uchodźstwie. Raczyński był nie tylko wielką postacią dla patriotycznych środowisk, ale też przedstawicielem starego szlacheckiego rodu z Wielkopolski, na dodatek z hrabiowskim tytułem. Takich nazwisk nie spotykało się często.
"To było dosyć zabawne: pojawia się jakaś nauczycielka, zaczyna jako spikerka, od razu przyjmuje pseudonim, i to taki! Lepszego nazwiska wybrać sobie nie mogła" - ocenia Świeykowski. Niektórzy dodają, że szefostwo rozgłośni nie było tym zachwycone. Kocznorowska miała więc pojechać do Londynu i wyprosić zgodę na używanie tego nazwiska u samego prezydenta.
Inni są przekonani, że Kocznorowska była Kocznorowską do śmierci Raczyńskiego. Gdy zmarł, pojechała na jego pogrzeb do Londynu i wróciła już jako Raczyńska, twierdząc, że odnalazła swoje prawdziwe korzenie.
Sygnet na serdecznym palcu
Trudno na sto procent ustalić, jak wyglądało przejście z Kocznorowskiej na Raczyńską, ale trudność wynika głównie z tego, że sama zainteresowana rozpowiadała znajomym różne wersje, często wzajemnie sprzeczne.
Już w nowym życiu mówiła niektórym, że jest z t y c h Raczyńskich. Magda Potorska, która w tym samym czasie studiowała polonistykę na UG, spotkała ją w połowie lat 90. na jednej z imprez w Instytucie Polskim w Berlinie. Raczyńska (wtedy jako korespondentka TVP) przyjechała z ekipą i podkreślając amerykański akcent, wycedziła: – Tu nie ma żaden news.
Ale gdy tylko Potorska rozpoznała w niej koleżankę ze studiów, akcent zniknął. "Zobaczyłam wizytówkę i pytam, czy ma jakieś konotacje z t y m i Raczyńskimi. Potwierdziła. Trochę się zdziwiłam, bo pamiętałam ją tylko jako Kocznorowską z Wołomina".
Paweł Nowacki: "Mnie opowiadała, że to nazwisko rodowe matki, bo jest skłócona z ojcem".
Danuta Waniek: "Mnie powiedziała, że z t y m i Raczyńskimi nie ma nic wspólnego".
Faktem jest, że u progu lat 90. nauczycielka z Wołomina o nazwisku Kocznorowska jest już Małgorzatą Raczyńską z wyraźnym amerykańskim akcentem i bardzo niewyraźnie wymawianym, jak na arystokrację przystało, "r". Mniej więcej w tym samym czasie Raczyńska wsuwa na serdeczny palec lewej ręki sygnet z herbem rodziny Raczyńskich. Prawdopodobnie w sposób formalny zmienia też nazwisko - w każdym razie po powrocie do kraju posługuje się już tylko nowym i pod takim jest znana.
Msza za Danutę Waniek
Zawsze miała skłonność do dość egzotycznych znajomości, niektóre w antykomunistycznym środowisku budziły naprawdę potężne zdziwienie. Gdy po rozwiązaniu RWE Raczyńska poszukiwała pracy, zaprzyjaźniła się z Andrzejem Kaczorowskim, konsulem generalnym w Niemczech. "Było to dość dziwne, ale bardzo o te kontakty zabiegała" - wspomina Jolanta Róża Kozłowska, wówczas konsul w Monachium. Dziwne, bo Raczyńska z jednej strony szczyci się kombatanckim doświadczeniem w RWE, a Kaczorowski jest peerelowskim dygnitarzem z krwi i kości. Za czasów PRL kierował wydziałem polonijnym w ambasadzie polskiej w Bonn, a każdy emigrant doskonale sobie zdawał sprawę, że to może stanowić wyjątkowo złą rekomendację.
Ale takich przyjaźni jest więcej. Najbardziej znamienna pojawia się, gdy Raczyńska jest już korespondentką TVP w Niemczech. To rok 1996. Polską rządzi SLD, a Aleksander Kwaśniewski właśnie zaczął swoją pierwszą prezydenturę. Jego kancelarią kieruje posłanka SLD Danuta Waniek. Przyjeżdża do Bonn z oficjalną wizytą i nawiązuje się znajomość.
Waniek szybko zostaje ujęta jej dowcipem i kulinarnym talentem. Razem chodzą na zakupy, jednym autem jeżdżą na rozmaite spotkania proeuropejskiej fundacji, razem bywają na festiwalach i koncertach; Waniek, która jest wdową, dostaje dwuosobowe zaproszenia, więc - kiedy może - bierze Raczyńską ze sobą.
Posłanka SLD nie ma żadnych wątpliwości - to przyjaźń. Przed wyborami w 1997 r. Raczyńska daje na mszę w Bonn i modli się, by przyjaciółka wygrała. Gdy wkrótce straci pracę i wróci do Polski, Waniek będzie miała okazję do rewanżu.
W sercu Rywinlandu
Pozbawiona pracy w TVP ("Była marną korespondentką" - uważa Robert Kwiatkowski), stawia na prywatną przedsiębiorczość. Odgrzebuje kontakty, które owocują posadą w imperium związanym... z Rywinem. Takie rzeczy oczywiście trudno przewidzieć, nikt wtedy nie miał pojęcia, jak to skończy, ale z dzisiejszej perspektywy wygląda to na czystą groteskę - lwica IV Rzeczypospolitej, która w imieniu PiS zaprowadza porządki w TVP, za czasów Trzeciej RP dorabia w samym sercu Rywinlandu. Mowa o Easy Net, jednej ze spółek Yarona Brucknera, właściciela Eastbridge (do którego należy sieć Empików), znajomego Kwaśniewskiego. Raczyńska zostaje szefową redakcji magazynów internetowych, podlega Marcinowi Rywinowi, synowi Lwa. "Przyzwoity pracownik" - wspomina Rywin. Gdy spółka zmieniła właściciela, Raczyńska traci posadę.
Zahacza się w regionalnym Radiu dla Ciebie, które staje się trampoliną do jej dalszej kariery - na rozmowy zaprasza tu polityków, do których się zwróci, kiedy będzie potrzebować pomocy. Tak się składa, że akurat z parlamentu do Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji przenosi się Danuta Waniek. Poleca przyjaciółkę do Radia Polonia.
To epizod krótki, ale wymowny. Raczyńska popada w gigantyczny konflikt ze swym szefem, Markiem Traczykiem. Twierdzi, że wykryła przejawy przestępczej działalności w stacji. Do awantur dochodzi na oczach szeregowych pracowników; mówi potem, że wrogowie pocięli jej opony na radiowym parkingu. Ówczesny prezes stacji odwołuje i ją, i Traczyka. Sam Traczyk do dziś na dźwięk nazwiska naszej bohaterki czuje mrowienie w stopach. O Raczyńskiej chciałby jak najszybciej zapomnieć.
Z pomocą znowu nadciąga Waniek. Tym razem Raczyńska chce do telewizji. Waniek podoba się ten pomysł, bo uważa ją za dobrą dziennikarkę. Ale choć stoi akurat na czele KRRiT, znalezienie etatu zajmuje jej sporo czasu. Raczyńską na moment zatrudnia ówczesny prezydent stolicy Lech Kaczyński (w zespole doradców), potem, na dwa lata, trafia do NIK.
Dopiero w lutym 2005 r. Raczyńską przygarnia do TVP Jan Dworak - zostaje wiceszefową publicystyki Jedynki. Jednak zanim to się stanie, Waniek jest bombardowana telefonami od stronników Raczyńskiej. Dzwoni Olga Krzyżanowska, dzwoni Józef Oleksy, nawet Bronisław Komorowski dzwoni. Waniek po raz pierwszy zaświeciło się wtedy czerwone światełko. "To były dziwne telefony, bo Małgośka nie potrzebowała żadnych pośredników w kontakcie ze mną. Naprawdę chciałam pomóc. Ale, wbrew pozorom, nie jest łatwo załatwić komuś pracę w telewizji" - wspomina.
W każdym razie Raczyńska dostaje to, czego chciała. Waniek nie jest już tak potrzebna. Właściwie nie jest potrzebna wcale. Gdy działaczka lewicy traci posadę szefowej KRRiT, traci też przyjaciółkę. Raczyńska nie odbiera już telefonów, sama - choć potrafiła telefonować nawet kilka razy dziennie - do Waniek nie zadzwoni już nigdy. Z przyjaźnią koniec.
Waniek, wciąż pamiętając tyrady Raczyńskiej o pogardzie dla koniunkturalistów, do dziś jest w lekkim szoku. Mówi, choć sama nie może w to uwierzyć: "Wygląda na to, że była zaangażowana w znajomość ze mną tak długo, jak byłam na topie".
Ojciec Święty czy Pies Szarik
Poranek w bloku D przy ul. Woronicza w Warszawie. W oknie na pierwszym piętrze ktoś zerka zza doniczek z kwiatami. To dyrektor Raczyńska patrzy, kto tego dnia spóźnił się do pracy. Zarządziła, by pracownicy stawiali się do 9.30. Kto się spóźni, ma kłopot, bo sekretarki z różnych redakcji punktualnie zbierają listy i znoszą je do gabinetu pani dyrektor. Szefowa Jedynki analizuje wykazy, przy spóźnionych stawia krzyżyki, denerwuje się, jeśli ktoś nie przestrzega jej zalecenia.
Potem zwołuje kolegium. Jeśli jest w złym nastroju, beszta wszystkich, nawet szefa redakcji katolickiej księdza Andrzeja Majewskiego. Inicjuje dyskusję, kto w jedną z sierpniowych niedziel miał większą oglądalność: ojciec święty czy Szarik z "Czterech pancernych". Domaga się, by programy katolickie były bardziej atrakcyjne. Ksiądz, mocno strapiony, pyta, jak to zrobić. "Może wprowadzić element przeciwko nauce kościoła?" - proponuje zupełnie zdesperowany. Może to ożywi program i przyciągnie widza? Wspomina, że w jednym z religijnych programów już gościła Kazimiera Szczuka. "Trzeba się bardziej postarać" - powtarza dyrektor Raczyńska.
Prawda na straganie
Jaką bracia Kaczyńscy odnoszą korzyść z jej rządów w Jedynce, nie sposób zrozumieć. Bezpośrednie występy przed kamerami i tak gwarantuje ustawa. Do czego więc Raczyńska jest im tam potrzebna?
W wakacje co środy emitowała peerelowski serial o sprytnym poruczniku milicji, który rozwiązywał pogmatwane śledztwa i preferował gorące dziewczyny - słowem "07 zgłoś się". W piątki emitowała "Życie na gorąco" - apogeum gierkowskiej propagandy, gdzie pierwsze skrzypce grał bohaterski dziennikarz Maj wspierający akcje polskiego wywiadu. Zaraz po tym, jak Polsat skończył emisję „Czterech pancernych”, Jedynka ruszyła z własną emisją w niedzielne przedpołudnia (co z punktu widzenie sztuki telewizyjnej samo w sobie stawia włosy na głowie). Bo Raczyńska bardzo lubi "Czterech pancernych".
"Moja historia pokazuje, że pies Szarik nikomu na złe nie wyszedł, a oglądalność poświadcza, że mam rację" - przekonywała na kolugium. Podwładni lubią takie bon moty. Niektórzy notują co celniejsze myśli swej szefowej. Również takie: "Prawda historyczna leży na straganie. Kto chce, może ją sobie kupić. Pies Szarik nikomu nie zaszkodził. Wiem, co mówię, przecież nosiłam pannę »S« w klapie".
Zadarła z Kościołem. Zażądała uzgadniania listy tematów, które zostaną poruszone w programach katolickich. Domagała się, by "Ziarno" (program dla dzieci) zbliżyć do standardów nowoczesnej telewizji. Chciała przesunąć porę emisji niedzielnego programu "Między niebem a ziemią". W końcu biskupi nie wytrzymali - przypomnieli, że przez niemal dwudziestu lat redakcja katolicka cieszy się autonomią i zaapelowali o pozostawienie tego stanu bez zmian.
"To postać pełna sprzeczności. Wielokrotnie prezentowała się jako osoba o zdecydowanie antykomunistycznych poglądach, pragnąca w TVP zasadniczych zmian. Tymczasem zmian nie ma żadnych, a w górę pną się pracownicy pamiętający jeszcze czasy Radiokomitetu" - mówi Paweł Nowacki.
Nie wprowadziła żadnej wartościowej publicystyki, która byłaby w stanie konkurować z komercyjną konkurencją. Sztandarowym programem Jedynki siłą rzeczy stał się kontrowersyjny program „Misja specjalna”, który miał tropić nieprawidłowości i ujawniać afery. Ale z powodu swej mocno amatorskiej formuły, „Misja” ociera się o pastisz dziennikarstwa śledczego.
Wizytówką Jedynki stał się "TeleExpress nocą" oferujący szeroką gamę rad z dziedziny numerologii. Np. "Jutro rządzić będzie ósemka, nie łapmy więc zbyt wielu srok za ogon…" albo "Jutro dzień pod znakiem czwórki – liczby solidnej. Zła wiadomość dla leni". To wszystko sprawia, że największa antena w kraju finansowana za publiczne pieniądze zaczyna przypominać Superstację czy Tele 5.
Bo mam męża Żyda
"Martwi mnie niefrasobliwość decyzji programowych pani dyrektor" - narzeka szefowa Rady Programowej Janina Jankowska. "Szybkim ruchem zrzucane są ciekawe, przyjęte już projekty, a nawet gotowe realizacje, chyba tylko dlatego, że powstały lub były za czasów Wildsteina".
Wymienia cykl "Jarmark cudów" przeniesiony do TVP3, zawieszony program publicystyczny Krzysztofa Skowrońskiego "WiO", brak akceptacji dla scenariuszy do "Sceny Faktów" czy interaktywne programy dla dzieci.
"Mamy tu do czynienia z zarządzaniem przez emocje. Jeśli decyzje są arbitralne, to może budzić niepokój. Mam podstawy twierdzić, że dyrektor Raczyńska dość obojętnie traktuje misję medium publicznego. Jedynka służy ekspresji jej upodobań, gorzej, że nie odróżnia scenariusza filmu dokumentalnego od "Sceny Faktu"?????".
Nowych pomysłów nie ma wiele, bo większość propozycji Raczyńska odrzuca. Po telewizyjnych korytarzach krąży anegdota: jedna z dyrektorek pyta szefową Jedynki, dlaczego tak wiele projektów trafia do kosza. "Bo gdybym godziła się na wszystko, byłabym złą szefową" - miała wyjaśnić Raczyńska.
Ktoś wpadł na pomysł, by odtąd prezentować jej dwa razy tyle projektów: połowę dobrych, połowę bardzo słabych albo w ostatniej chwili wymyślonych. Ale ktoś inny natychmiast to oprotestował - nie ma przecież żadnej gwarancji, że te dobre Raczyńskiej przypadną do gustu.
Trudno dyskutować bez argumentów albo z argumentami poniżej pasa. Gdy Jankowska w czasie Rady Programowej omawiała odrzucone scenariusze, zwróciła uwagę, że większość historii dotyczy katolickich księży. "Bo mam męża Żyda" - wykrzyknęła na to Raczyńska. Zapada cisza, ale nikt nie podjął tego wątku. "Nie wiedziałam, o co jej chodzi, i udałam, że tego nie słyszę" - wspomina Jankowska. Właściwie o co wtedy Raczyńskiej chodziło, trudno pojąć do dziś.
Groźby karalne
"Mistrzyni mistyfikacji" - jak o niej mówią - nie znosi, kiedy dziennikarze się nią zajmują. Podała już do sądu TVN, zagroziła procesem "Newsweekowi"; jak twierdzi, przygotowała też kilka pozwów po tekstach w DZIENNIKU.
Nie spodobało jej się też, że przygotowujemy o niej duży artykuł. Spotkałyśmy się raz, ale - coraz bardziej to oczywiste - nie będzie to nasze ostatnie spotkanie.
Wyglądało to tak - podczas prezentacji jesiennej ramówki poprosiłam Raczyńską o spotkanie. "Chciałabym napisać o pani tekst" - wyjaśniłam. Pani dyrektor przechyliła głowę w bok i uśmiechnęła się szeroko: "Och, ale czy nie będzie to artykuł z tezą? Bo, jakby miał być z tezą, to ja rozmawiać nie będę". Nagle ktoś szepnął pani dyrektor coś na ucho i Raczyńska przestała się uśmiechać. "Jestem w konflikcie prawnym z DZIENNIKIEM" - spoważniała. Ustaliłyśmy, że w związku z tym Raczyńska się zastanowi, a ja zadzwonię za dzień-dwa.
Ale pani dyrektor nie odebrała już od nas żadnego telefonu. Po kilku dniach do prezesa wydawnictwa Axel Springer, który wydaje DZIENNIK, dotarł donos, całkowicie nieprawdziwy.
Na firmowym papierze TVP Raczyńska napisała: "(...) Luiza Zalewska usiłowała przeprowadzić ze mną wywiad. Ponieważ ze względu na czas, miejsce i inne okoliczności nie było możliwości szerszej dyskusji, wspomniana dziennikarka zwróciła sie do mnie ze słowami: »I tak Panią skompromituję«. Było to wypowiedziane w sposób agresywny i napastliwy. Świadkiem tej sytuacji była jeszcze jedna osoba, która może wszystko potwierdzić (...)".
Zrozumieliśmy wtedy, dlaczego niektórzy na dźwięk nazwiska Raczyńskiej czują mrowienie w stopach.
Ale trudno opisać karierę osoby bez rozmowy z nią samą. Podjęliśmy kolejną próbę. Za pośrednictwem e-maila poprosiliśmy rzecznika TVP o umożliwienie rozmowy z szefową Jedynki. Na wszelki wypadek - w towarzystwie osób trzecich. Raczyńska się nie zgodziła. Poprosiliśmy o informację na temat kariery zawodowej pani dyrektor. TVP odpowiedziała, że takie informacje chroni ustawa o danych osobowych.
My szukaliśmy znajomych Raczyńskiej, ona też nie próżnowała. Po kilku dniach do redakcji nadeszło kolejne pismo, tym razem już z kancelarii prawnej (według naszych informacji, wszystko na koszt TVP). Adwokat Raczyńskiej poinformował, że wysłał do prokuratury zawiadomienie, jakobym popełniła przestępstwo z art. 190 kodeksu karnego. To już nie przelewki - artykuł 190 mówi o groźbach karalnych, grożą za to dwa lata więzienia.
Pismo prawnika kończy się apelem: "Zwracam się o niepublikowanie materiału prasowego dotyczącego mojej mocodawczyni".
Dlaczego szefowa Jedynki nie chce, żeby o niej pisać?