Od zawsze akceptowałaś to, że jesteś kobietą w rozmiarze XXL?

W życiu! Nie byłam pogodzona ani ze sobą, ani ze swoim ciałem. Prawda jest taka, że nienawidziłam siebie, tego jak wyglądam. Zaczęło się, gdy miałam 13 lat. Nie byłam otyła, ale przez problemy zdrowotne, uszkodzony kręgosłup, długo byłam unieruchomiona i dużo czasu spędziłam w domu, w czterech ścianach. Brak ruchu i zabijanie nudy m.in. jedzeniem robiło swoje.

Reklama

Kiedy zauważyłaś, że coś jest nie tak, że masz problem?

Wtedy, gdy nagle wszyscy zaczęli mieć do mnie jakieś, "ale". Mój wygląd nie pasował nikomu. Słyszałam, że jestem za gruba i powinnam coś z tym zrobić. Padło wiele przykrych słów.

Kto ci dokuczał? Rówieśnicy?

Zdziwię cię, ale nie. Może od czasu do czasu ktoś z koleżanek czy kolegów powiedział coś uszczypliwego, ale częściej zapadły mi w pamięć słowa wypowiadane przez dorosłych. Od ciotek, koleżanek rodziców słyszałam, że co to jest, że mama taka szczupła a ja jestem takim grubasem. Tego było coraz więcej, coraz bardziej bolało. W pewnym momencie byłam już tak przewrażliwiona na punkcie swojego wyglądu i tego, co ktoś powiedział, że nawet najmniejszą "szpileczkę", żart traktowałam jak najgorszą obelgę. Gdy tylko ktoś coś wspomniał o mojej wadze, to doprowadzało mnie do płaczu.

Stosowałaś jakieś diety?

Mnóstwo. Miałam wiele genialnych pomysłów na pozbycie się mojego problemu. Wiele z nich podsuwały mi moje koleżanki, których mamy też się odchudzały. Były leki przeczyszczające, leki na efedrynie, głodówki czy tak absurdalne pomysły jak dieta arbuzowa. Najdłużej nie jadłam dwa tygodnie. Owszem, udawało mi się zrzucić kilka kilogramów, ale potem wracałam do dawnej wagi albo tyłam z nawiązką. Chciałam za wszelką cenę udowodnić wszystkim, którzy wytykali mi mój wygląd, że dam radę, że będę szczupła.

Wpadłaś w obsesję?

Reklama

W pewnym sensie na pewno. Miałam 16 lat, gdy odkryłam, że gdy coś zjem, to mam wyrzuty sumienia, więc jedynym sposobem, aby się ich pozbyć, jest nic innego jak zwrócenie tego, co zjadłam. Nauczyłam się wymiotować "na zawołanie". Kupowałam w szkolnym sklepiku kanapki, zjadałam je i potem szybko biegłam do łazienki.

Ktoś zauważył, że nie radzisz sobie nie tylko z otyłością, ale i akceptacją siebie?

Nie do końca. Moje problemy z kręgosłupem sprawiły, że trafiłam do Centrum Zdrowia Dziecka na oddział rehabilitacyjny. Tam jedna z lekarek zauważyła, że oprócz leczenia, przyda mi się też terapia. Psycholog już na pierwszym spotkaniu zapytała mnie, czy mi dokuczają. Naciskała bardzo mocno, żebym się do tego przyznała. Nie chciałam, znienawidziłam te spotkania. Wtedy do historii mojej choroby dopisano mi zaburzenia odżywiania. A ja uparcie mówiłam, że wszystko jest w porządku. W domu też nie za bardzo zwracano na to uwagę. Ewcia jadła, więc było w porządku. W pewnym momencie trafiłam też do dietetyka, ale metoda skrupulatnego notowania, co zjadłam i ile, w moim przypadku okazała się nieskuteczna. Nie umiałam i do dziś nie potrafię żyć pod kontrolą. W pewnym momencie się poddałam i nie szukałam pomocy. Słuchałam dalej uwag na temat mojego wyglądu i coraz bardziej zamykałam się w sobie.

Przyszedł jednak taki moment, gdy powiedziałaś "dość"?

Postanowiłam uciec ze środowiska, w którym żyłam. To był impuls. Wyjechałam do Anglii. Zmieniłam otoczenie. Nie było wokół mnie tych wścibskich spojrzeń, komentarzy, nie czułam się zaszczuta. Trafiłam do zupełnie innego świata, w którym nikt nie zwracał uwagi na mój wygląd, nikt mnie nie oceniał. Pamiętam, że w CV, które wysyłałam w poszukiwaniu pracy, nie było miejsca na wstawienie zdjęcia. Firma, do której aplikowałam, nie chciała oceniać kandydatów po wyglądzie. To był dla mnie przełom, czułam się wreszcie wolna. Wszystkie moje kompleksy zeszły na dalszy plan.

Co było dla ciebie symbolem tej wolności?

Zakupy (śmiech). Wchodziłam do sklepów i bez problemu mogłam znaleźć coś dla siebie. Okazało się, że według angielskiej rozmiarówki wcale nie jestem najgrubsza, ale gdzieś po środku. Stałam się zakupoholiczką, bo to, co znajdowałam na wieszakach, to nie były dresowe spodnie czy męska bluzka albo koszulka, ale bardzo kobiece ciuchy.

Pomogło Ci to odzyskać kobiecość?

Owszem. W Polsce moja ciocia chciała mi zrobić niespodziankę i zabrała mnie do centrum handlowego. Ta wyprawa skończyła się jedna wielką frustracją, bo nic na mnie nie pasowało. Żadna firma nie produkowała wtedy ubrań w rozmiarze 46. Między innymi z tego powodu nie poszłam na swoją studniówkę. Nie mogłam dostać nic na siebie, a na szycie sukienki u krawcowej nie było mnie wtedy stać.

Rozumiem, dlaczego po kilku a nawet kilkunastu latach traumy wpadłaś w zakupowy szał…

Zaczęłam się bawić tymi ubraniami, coraz bardziej dbałam o siebie, o swój wygląd. Mogę powiedzieć, że pracowałam głównie dla zakupów. Zarabiałam nieźle i prawie każdego funta wydawałam na ciuchy. Po tych latach upokorzenia, wreszcie czułam radość i endorfiny.

Jak zareagowali twoi bliscy, gdy taka odmieniona wróciłaś do Polski?

Nie poznawali mnie na ulicy. Wyjechałam jako chłopczyca w trampkach, wróciłam jako długowłosa dziewczyna w szpilkach. Przestałam zwracać uwagę na to, co o mnie mówią, nie brałam tego do siebie. Nareszcie czułam się dobrze sama ze sobą. Zauważyłam, że inni, nie tylko mężczyźni, uważają mnie za atrakcyjną, inaczej odbierają. Zrozumiałam, że wygląd ma znaczenie, ale tak naprawdę rozmiar nie jest jego najważniejszym elementem.

Skoro chłopczyca przeobraziła się w fajną laskę, to kiedy ta nowa Ewa wymyśliła sobie, że zajmie się modelingiem w rozmiarze XXL?

Kiedy zaczynałam, coś takiego w Polsce prawie w ogóle nie istniało. To nie były czasy Instagrama czy Pinteresta. Moja znajoma pokazała mi swoje piękne zdjęcia z profesjonalnej sesji. Przez rok dojrzewała we mnie myśl, że może i ja powinnam sobie takie zrobić. W końcu doszłam do wniosku, że czemu by nie spróbować. I tak powstała jedna, druga sesja. Zamieściłam te zdjęci w sieci i się zaczęło. Pojawiły się propozycje. Śmieję się czasem, że to nie ja wybrałam ten zawód, tylko on mnie.

Tych zleceń było dużo?

Ależ skąd. To dopiero raczkowało, a kobiece pisma szydziły z takich modelek. Przyjmowałam każde zlecenie. Pamiętam, że pewnego razu brałam udział w sesjach dla trzech firm produkujących ubrania i bieliznę dla dużych kobiet, w tym samym czasie. To było niezłe szaleństwo. Dziś wszyscy są "body positive", ale wtedy drzwi wielu redakcji, nawet tych walczących o prawa kobiet, były dla takich osób jak ja zamknięte. Nie wspominając już o agencjach dla modelek.

Jaka była ta pierwsza sesja zdjęciowa, na jaką się odważyłaś?

Była przełomem nie tylko "zawodowo", ale i osobiście. Coraz bardziej lubiłam siebie, ale wciąż miałam problemy ze zdjęciem bluzki u lekarza. Tolerowałam siebie w ubraniu, ale bez – już prawie w ogóle. Jestem jednak takim typem, że jak się czegoś bardzo boję, coś mnie przeraża, to z płaczem, ale to zrobię. Domyślasz się pewnie, że moja pierwsza sesja była…rozbierana. Stwierdziłam, że albo zrobię ten milowy krok, albo nic się w moim życiu ciekawego nie wydarzy i nadal będę się wstydzić.

Jaka była pierwsza myśl, gdy zobaczyłaś te zdjęcia?

Podobałam się sobie. Nie zakręciła mi się łza wzruszenia w oku, ale miałam ogromną satysfakcję.

Można cię nazwać prekursorką modelek XXL w Polsce?

Nie byłam pierwsza, raczej jedna z pierwszych, ale rozpychałam się łokciami i nie poddałam się, choć spotykałam się z ogromnym lekceważeniem.

Pewnie znowu nie obyło się bez słów krytyki?

Pamiętam, że pojawiłam się na okładce pisma psychologicznego i to wtedy zebrałam największe cięgi. Anonimowi hejterzy dali niezły upust swojej nienawiści, a wydawało mi się, że osoby interesujące się psychologią będą bardziej wyrozumiałe. To była niezła lekcja, z której wyniosłam i do dziś wiem, że są i zawsze znajdą się osoby, w których gruby człowiek wzbudza agresję.

Może to jest lęk przed tym, co inne, co wymyka się pewnym standardom?

Być może. Sama nie mam nic do szczupłych osób, nie czuję wobec nich złości czy nienawiści, bo są inne niż ja. Coraz częściej piszą do mnie osoby, które mają niedowagę, nie są szczupłe z wyboru. Cieszą się, że przytyły 30 dkg i chcą się tym ze mną podzielić. W naszym kraju wciąż niestety pokutuje myślenie, że najlepiej jest być przezroczystym, bo wtedy się nie wyróżniamy i hejt nas ominie. Myślę, że nasze społeczeństwo jest wciąż mocno niedowartościowane. Mamy kompleksy i nie do końca potrafimy się ich pozbyć.

Ale nadszedł taki moment, kiedy modelki XXL zaczęły wzbudzać zainteresowanie. Poczytne portale nie unikały ich zdjęć, bo to się "klikało"…

Myślę, że z tego samego powodu wysłano mi paparazzich na ślub. Jeden z artykułów zatytułowany został mniej więcej tak: "Blogerka XXL wyszła za przystojnego chłopaka". Tekst z takim tytułem będzie się klikał, bo podtekst jest taki, że "taka gruba, a ktoś ją chciał". Niesamowite prawda? A przecież każdy ma prawo do szczęścia – gruby, chudy, bez ręki, bez nogi. Odpowiadając na twoje pytanie: tak, modelki XXL wyszły z szafy i wchodzą na salony. Jeszcze nie szturmem, ale już przebijają się do pierwszych rzędów. Niestety głównie za granicą, a nie w Polsce.

Przejmujesz się złośliwymi komentarzami?

Już nie, ale wiem, że czego nie napiszę, jak bardzo będę radosna, pozytywna, to zawsze pojawi się ktoś, kto przypomni mi, że jestem gruba, podpowie, co powoduje otyłość albo co zrobić, żeby schudnąć. Kiedy jednak czytam wiadomości od dziewczyn, które nie mają wsparcia bliskich, są zaszczute przez środowisko, myślę sobie, że nie miałam aż tak źle. Mnie się w pewnym momencie udało uciec. Nie wszyscy mają takie możliwości.

Co odpisujesz tym dziewczynom?

To zależy, czego dotyczy wiadomość. Na pewno nie bawię się w psychologa czy coacha. Odsyłam do specjalistów, jeśli czuję, że to może pomóc, a poza tym staram się dodawać otuchy, wspierać. Po to też powstał mój blog. Wiem, jak ten brak wsparcia wpłynął na mnie, więc domyślam się, jak wpływa na innych.

Modelki XXL podbijają internet, pojawiają się w programach jak ten, w którym jesteś jurorką. Czyżby jednak społeczeństwo również polskie otwierało się na inność, na kobiety w większym rozmiarze?

Gdy usłyszałam, że ten program rusza w Polsce, pomyślałam, że do tej pory media traktowały to jako dowcip i obawiałam się, że tu będzie podobnie. Okazało się, że "#Supermodelka Plus Size” jest robiony na licencji niemieckiej, więc nie będzie niepotrzebnego szaleństwa. Nie myliłam się. Pokazujemy historie dziewczyn z szacunkiem, z uważnością.

Myślisz, że dzięki temu program okazał się hitem?

To jedna ze składowych tego sukcesu. Nie ma u nas gwiazd, nie jesteśmy popularnym od lat serialem i chociaż z takimi pozycjami na antenie innych stacji konkurujemy, to oglądalność jest bardzo wysoka. Myślę, że przecieramy szlaki. Mimo że Polacy nigdy nie będą w stu procentach tolerancyjni, to jeśli dzięki temu programowi jedna osoba mniej popłacze się ze względu na swój wygląd albo stanie przed lustrem i powie sama do siebie – jestem fajna, mam fajne ciało, to będzie to wielki sukces.

Jakie są dziewczyny z programu?

Bardzo różne. Jedne pewne siebie, inne dopiero przełamujące swoją nieśmiałość. Takie, które chcą dodać sobie odwagi albo pokazać światu, że nie mają zamiaru się ukrywać.

Modelka XXL to nie tylko odpowiedni rozmiar?

To podobnie jak w klasycznym modelingu ciężka praca. Nie każda nawet najpiękniejsza dziewczyna będzie się do tego nadawać. Nie szukamy marzycielek, tylko dziewczyn, które będą dostawały zlecenia, będą potrafiły pozować, chodzić po wybiegu. Chciałabym, aby robiły międzynarodową karierę, pokazały, że nasze dziewczyny nie są gorsze. To zawód, w którym trzeba być twardym, bo fotografowie traktują modelki XXL tak samo jak inne. Nie ma taryfy ulgowej. Trzeba mieć twardą skórę.

Można powiedzieć, że na własnej piersi wychowujesz konkurencję?

Jestem już na emeryturze (śmiech). Zanim pojawiła się propozycja programu, zapowiedziałam, że kończę z tym. Zrobiłam to, co mogłam, więcej już nie zdziałam. Niebawem skończę 30 lat i moją głowę zaprzątają już inne projekty. Oczywiście, jeśli pojawi się jakaś ciekawa propozycja, to z niej skorzystam, ale nie mam zamiaru już o nic walczyć.

Wygrał zdrowy rozsądek?

Trochę tak. Modeling jest tak naprawdę na chwilę, choć są dziewczyny, które zaczynają karierę po trzydziestce lub pracują latami. W Anglii w jednym z konkursów udało mi się dojść do półfinału. Nosiłam wtedy aparat na zębach, więc mój dalszy udział nie miał sensu, bo nie mogłam się uśmiechać tak jak inne kandydatki. Stwierdziłam, że na tyle, na ile mogłam, już się sprawdziłam. Nie oczekiwałam od siebie więcej, nie frustrowałam się tym, że nie poszłam dalej. Umiem odpuszczać pewne sprawy i naprawdę o wiele łatwiej mi się z tym żyje. Poza tym nie mam już w tej chwili tak dużo czasu na wyjazdy, pozowanie, bo założyłam własną działalność i zajęłam się rodzinnym biznesem.

Co to za biznes?

Mamy rodzinną wędzarnie ryb i mięs. Od roku w miejscowości, z której pochodzę, działa sala weselna. Okazało się, że ten nasz rodzinny biznes ma swoich odbiorców, nie tylko w kraju, ale i za granicą. To ok. 1,5 tys. odbiorców indywidualnych oraz firm czy restauracji. To mi sprawia wielką przyjemność. Latem obok wędzarni działa też ogródek. Można przyjechać, zjeść rybę. Znajomi dziwią się czasem, że ja, gwiazda telewizji, biegam ze ścierką i sprzątam stoliki. Ja nie widzę w tym nic dziwnego. W końcu to mój biznes i moja pasja.

Jak byś podsumowała to wszystko, co wydarzyło się do tej pory w twoim życiu?

Przez większość z moich prawie 30 lat byłam zamknięta, nie rozwijałam się i ograniczałam. Najbardziej dynamiczne i bogate w doświadczenia były dziesięć ostatnich. Tak dużo czasu straciłam, teraz chcę to z nawiązką to nadrobić. Jestem dumna z każdego wykorzystanego dobrze roku, miesiąca, dnia. Po prostu korzystam z życia.

A co byś powiedziała innym?

Podchodźmy z większą atencją, opiekuńczością do innych. Nie ograniczajmy nikogo swoimi kompleksami.