Czy Obama ogłaszając, jako już zaprzysiężony prezydent, że będzie strażnikiem prawa Amerykanek do aborcji demaskuje się wreszcie jako lewak, morderca dzieci, nowy światowy lider cywilizacji śmierci? Tak mogłoby się wydawać czytelnikowi komentarzy paru polskich publicystów, którzy z braku innej ojczyzny, kórą umieliby pokochać, wymyślili sobie kiedyś utopijną, ultrakonserwatywną Amerykę. A Obama wydaje im się końcem ich snu, tak jak dla Fidela Castro końcem jego snu była pieriestrojka.
Problem w tym, że ta ultrakonserwatywna Ameryka nigdy nie istniała. Jest tylko Ameryka liberalna, w pocie czoła wypracowująca takie czy inne stanowisko prawne w głęboko pluralistycznym i podzielonym amerykańskim społeczeństwie. A Obama potwierdza po prostu amerykańskie aborcyjne status quo, trwające od roku 1973, od precedensowego wyroku Sądu Najwyższego w sprawie Roe vs Wade. Ta deklaracja jest mu potrzebna w momencie, kiedy maniakalnie zafiksowane na tematach obyczajowych lewe skrzydło Demokratów zaczyna się zastanawiać -- szczególnie po zaproszeniu na inaugurację antygejowskiego pastora Warrena -- czy Obama to aby na pewno właściwy prezydent.
W ciągu trzydziestu lat panowania w Ameryce Republikanów i ich rewolucji konserwatywnej, aborcja była ostrzej regulowana w Belgii czy Francji, gdzie jest legalna tylko do 12 tygodnia życia płodu, czy w Wielkiej Brytanii i Holandii, gdzie jest legalna do 24 tygodnia, niż w USA, gdzie jest legalna przez całe dziewięć miesięcy ciąży. Republikańscy prezydenci, kongresmeni, senatorowie i gubernatorowie często mobilizowali elektorat hasłami walki z aborcją. Ale kiedy zdobywali już władzę, wybierali pragmatyzm. Stawiali pokój społeczny nad ideologię, nawet własną. I to także wówczas, kiedy mieli już większość w Sądzie Najwyższym.
Obama, potwierdzając wolność aborcji w USA, nie jest zatem żadnym liderem "cywilizacji śmierci". On jest jedynie strażnikiem amerykańskiego status quo, które odziedziczył po Republikanach.