Jest źle, powiedział prezydent, ale wcale nie obiecał, że będzie lepiej. Fakty nie skłaniają do optymizmu. Amerykański deficyt budżetowy osiągnie w tym roku rozliczeniowym (kończy się we wrześniu) rekord wszechczasów - 1,186 biliona dolarów. To 8 procent amerykańskiego PKB! Z takimi parametrami USA nie miałyby nawet co marzyć o wstąpieniu do strefy euro. Obama przyznał uczciwie, że deficyt nie zmaleje, przeciwnie - będzie rósł. Nic dziwnego.

Wszystko, co zapowiadał w gospodarce i polityce społecznej - w tym reforma oświaty i służby zdrowia - oznacza wzrost wydatków państwa. W dodatku ekonomiści nie uwzględnili w prognozach około 800 miliardów dolarów, jakie administracja chce wpompować w gospodarkę w ramach programu pomocowego.

Reklama

Tymczasem pieniędzy nie będzie przybywać. Obama nie chce podnosić podatków, z miesiąca na miesiąc spadają obroty handlowe z zagranicą, siada produkcja. Ameryka musi się dalej zadłużać. Innego wyjścia nie ma. Gdyby nie jej potęga, znaczenie międzynarodowe i reputacja dolara, można by z powodzeniem traktować ją jak potencjalnego bankruta.

Obama nawet nie przymierza się do walki z deficytem, wie bowiem, że nie ma żadnych szans w boju z tą plagą. Zaproponował dużo skromniejszy program - ratowanie miejsc pracy. Tylko w grudniu dotychczasowe zajęcie straciło ponad 500 tysięcy Amerykanów, w całym 2008 r. dwa i pół miliona. Boeing zapowiedział właśnie zwolnienie 4,5 tysiąca ludzi. A to gigant lotniczy, w małych firmach jest jeszcze gorzej. Plan prezydenta, obok remontów szkół, obejmuje rozbudowę sieci elektrycznej, renowacje budynków publicznych i prywatnych, by były mniej energochłonne. Z ust Omamy bije jasne przesłanie, choć niewypowiedziane wprost - musimy oszczędzać. Na wszystkim. Tylko polityka oszczędności da ludziom pracę i spowolni spadek gospodarki.

Nie jest to rewolucyjna recepta na pokonanie kryzysu, wizja zbawcy narodu. To ledwie skromny plan powstrzymania zjazdu po równi pochyłej. Godny raczej zapobiegliwego księgowego niż odnowiciela Ameryki.