Ta parada potknięć byłego premiera daje wielu politykom i dziennikarzom okazję do konkluzji: Marcinkiewicz zawsze był nikim. Nie zgadzam się. Socjolog Tomasz Żukowski nazwał go niegdyś jednym z najlepiej przygotowanych do funkcji premiera polityków. Nie był nigdy człowiekiem walki, ale dobrze rozumiał państwo, a jego wyczucie PR-u nie zastępowało pracy jego rządu, było dla niej za to dużym wsparciem.

Reklama

Dlaczego więc skończyło się tak źle? Pomińmy problemy osobowościowe pana w średnim wieku ulegającego towarzyszce życia. Marcinkiewicz zepchnięty na margines okazał się człowiekiem, który chce mieć ciastko i je zjeść. Próbował się podjąć roli autorytetu wypowiadającego się na tematy polityczne, rzutkiego biznesmena i wyluzowanego uwodziciela. Początkowo robił to z premedytacją, potem coraz bardziej dawał się unosić zdarzeniom. Były to role nie do pogodzenia, on zaś ufny w swe medialne talenty uważał, że wszystkich uspokoi, przekona. Stąd coraz nowe występy, które tylko pogarszały sprawę.

Co więcej, jako premier Marcinkiewicz miał do dyspozycji ludzi dbających o jego wizerunek. Gdy zabrakło przy nim takich doradców jak Konrad Ciesiołkiewicz, zaczął ulegać zachciankom i pokusom. W małych dawkach niosły go one kiedyś - był może jedynym premierem, który szczerze bawił się swoim urzędem. W dużych stały się zagrożeniem.

Janusz Palikot oferował mu występ w roli "dawny konserwatysta odrzucający pruderię", co mogło być atrakcyjne dla jakichś grup Polaków. Ale on wybrał kluczenie, wieczne tłumaczenie się, co kompromitowało go jeszcze bardziej. Był jedynym politykiem tak otwarcie sprzedającym życie prywatne, a zarazem się tego wstydził. Jeszcze niedawno politycy PO przekonywali, że z tajnych badań sondażowych wychodzi, jakoby Polacy wybaczyli mu romans. Ale gdy w sondażu mężów stanu spadł z pierwszego na siódme miejsce, stało się jasne - zaczęli go odbierać jako postać niepoważną. Stąd konkluzja ludzi z otoczenia Tuska: na dziś on jest martwy. Jaki powinien z tego wyciągnąć wniosek? Zniknięcie i próba powrotu na nowych warunkach, gdy jego wady zbledną, a ludzie zaczną go pamiętać jako symbol złotych czasów koniunktury. Zapewne nie posłucha.

Reklama