Przed wyborami samorządowymi trwały prawdziwe wędrówki ludów. Polacy dopisywali się do list wyborców, byle tylko oddać swój głos w konkretnym miejscu. W skali kraju to dziesiątki tysięcy ludzi. Świadczy to o większym zainteresowaniu wyborami niż wcześniej?

Reklama

Marek Migalski: Frekwencja wyborcza w wyborach samorządowych nigdy nie przekroczyła 50 proc. W 2014 r. wyniosła ok. 46 proc. Są dwa zazębiające się powody, dla których teraz będzie zdecydowanie wyższa. Pierwszy - od trzech lat nie było elekcji. I jesteśmy głodni chęci wyrażenia tego, co nam w duszy gra. Drugi – te wybory są formą zastępczego referendum wobec rządów PiS. Spór osiągnął temperaturę wrzenia. Wbrew opiniom niektórych politologów, to nie odrzuca od polityki. Przeciwnie: mobilizuje nas.

Pytanie, kto jest bardziej zdeterminowany?

Zdecydowanie przeciwnicy rządu, bo to oni czują się bardziej upokorzeni. Stylem sprawowania władzy, językiem propagandy i pogardy. Irytacja i, tak po ludzku, wkurzenie tylko podbijają ich motywację do działania. To wielki problem dla PiS. Ma najwyraźniej kłopoty z mobilizacją swojego elektoratu, który jest… usatysfakcjonowany. Dostał 500 plus, politykę „wstawania z kolan”, właściwą aksjologię. Ta satysfakcja działa usypiająco, niczym suty obiad. Co innego wyborcy liberalni. Głód wymusza na nich działanie.

Dlatego tak ważny jest sposób, w jaki przemawia się do ludzi. Premier Morawiecki pojawiał się na otwarciu odcinków dróg i w kole gospodyń wiejskich chwaląc jakość chleba. Prezes Kaczyński wbijał szpadel pod przekop Mierzei. Takie działania przełożą się na wyborczy sukces?

Oczywiście, pierwsze skojarzenia przywodzą na myśl propagandowe objazdy kraju z czasów Gierka. Ale nie trzeba szukać tak daleko. To styl Platformy z 2011 r., która walczyła w wyborach parlamentarnych o kolejne lata władzy. Wizerunek dobrego gospodarza, który spokojnie chciał budować mosty i stadionie i nie robić polityki wtedy się sprawdził.

Platforma i PiS wymieniły się więc retoryką i stylem?

Reklama

Tak, teraz to PiS jest dobrym gospodarzem, a Koalicja Obywatelska robi wszystko, żeby podgrzać emocje. Politycy PO mówią o wartościach i złodziejach, którzy nie kochają Polski. Paradoks polega więc na tym, że PiS udawało w tej kampanii Platformę z 2011 r, a Platforma - PiS z ostatnich kilkunastu lat. To tym należy tłumaczyć zmniejszający się dystans między partiami. Bo jeśli nawet PiS zwycięży, to niewiele. Zmiana skóry mu się więc niezbyt opłaciła. O tym, że to błąd, działacze zorientowali się zbyt późno. Wypuszczenie spotu o uchodźcach, w którym straszy się konsekwencjami przyjęcia ludzi z obcej kultury, było próbą jego naprawienia. Ale nieudolną. W tym rozdaniu politycy PO zdecydowanie lepiej odczytali emocje wyborców.

To element szerszej strategii?

Koalicja Obywatelska zrozumiała, że jeśli chce wygrać z PiS w wyborach parlamentarnych w 2019 r., musi mówić tym samym językiem i podjąć te same działania, co Jarosław Kaczyński w 2015 r. Czyli ukryć lidera, wysunąć na pierwszy plan popularne, lubiane twarze. Grzegorz Schetyna tak właśnie postępował w ostatnich tygodniach. Wystawił młodych ludzi do walki o Warszawę, Szczecin czy Gdańsk. A co do stylu? To, co zrobił poseł PO Grzegorz Furgo prezentując w mediach społecznościowych przerobiony nazistowski plakat z twarzami polityków PiS można nazwać wypadkiem przy pracy. Schetyna swoje słowa o szarańczy miał jednak starannie przemyślane. Takiej retoryki oczekuje od niego liberalny elektorat.

A taśmy? Odsunęły rząd PO – PSL, ale czy zaważyły na kampanii samorządowej?

Taśmy mają dziś słabszą siłę rażenia. Ale też docierają z opóźnieniem do opinii publicznej. Moim zdaniem, efekt tsunami, jeśli będzie miał miejsce, nastąpi później, po wyborach. Oczywiście nadal świadczą o słabości państwa. Bo jeśli było ono teoretyczne za PO, to takie pozostało. Taśmy były przede wszystkim nieprzyjemnym zaskoczeniem dla Jarosława Kaczyńskiego. Zobaczył za ich sprawą Morawieckiego, który mówi oraz myśli jak bankster. I jest personifikacją tego, z czym prezes PiS walczy od 30 lat. Esencją III RP. To dowodziłoby, że lider PiS nie ma dobrego nosa do ludzi. Lista osób, które dopuścił blisko siebie, a następnie się na nich zawiódł, jest długa. W 2007 r. odeszło z partii trzech wiceprezesów. Potem było wielkie rozczarowanie sztabem w 2010 r. To wtedy od czci i wiary odsądzał mnie, Kowala, Poncyljusza czy Kluzik-Rostkowską. Rok później było wielkie odejście „ziobrystów”.

Mówi pan o politykach, a ja spytam: czy taśmy będą miały wpływ na to, jak wyborcy zagłosują w wyborach samorządowych?

Wyborcy antypisowscy dostrzegli w obecnym premierze „Pinokia”, „Mateuszka kłamczuszka”. Natomiast zwolennicy Zjednoczonej Prawicy najpewniej nie do końca wiedzą, co premier powiedział. Żyją w szczelnej bańce informacyjnej, którą tworzy m.in. TVP i imperium braci Karnowskich. Nasza wiedza o taśmach zależy więc od tego, po której stronie politycznej sceny się znajdujemy. A to oznacza, że dla wyborców nie miała ona znaczenia. Co innego dla polityków. Zapewne po wyborach zacznie się wielkie rozliczanie w obozie władzy. I szybko okaże się, że pęknięcia są olbrzymie.

Minister Ziobro wniósł do Trybunału Konstytucyjnego wniosek o uznanie za niekonstytucyjną regulację prawa europejskiego w zakresie dopuszczalności występowania przez polskie sądy z pytaniami do TSUE. Potem ten ruch tłumaczył prezes Kaczyński. To dowód na to pęknięcie?

Kwestia UE dla partii rządzącej jest drażliwa. Partia musi kluczyć. Bo wśród swoich wyborców ma zarówno zwolenników, jak i przeciwników Wspólnoty. A teraz, na kilka dni przed wyborami, za sprawą Ziobry i polskiego ambasadora przy UE, który odkręcił tabliczkę z nazwiskami Tuska i Buzka, stała się sprawą kluczową. Uruchomiono temat, który dla PiS jest wybitnie niekorzystny. Pachnie sabotażem. W przypadku ambasadora można to uznać za wiernopoddańczość, porównywalną z próbą umieszczenia w hali stoczniowej tablicy pamiątkowej. Ciekawsza jest inicjatywa Ziobry. Pismo, które skierował do Julii Przyłębskiej nie jest świeżą sprawą. Miało przynajmniej kilku dni. To, że wypłynęło w ostatnim tygodniu przed wyborami samorządowymi potwierdza teorię o ostrym konflikcie w obozie władzy. Ziobro wie, że po wyborach będzie eliminowany z gry, bo za wielu ludzi z otoczenia prezesa uważa, że to on stoi za przeciekiem taśmowym. Woli więc polec na polu chwały jako obrońca suwerenności kraju, niż nielojalny współpracownik premiera. Dzięki temu po raz kolejny będzie próbował odnaleźć się poza PiS, zamiast popaść w polityczny niebyt. Ale to jedna koncepcja.

A druga?

W związku z oczekiwanym słabym wynikiem wyborczym rozpoczęło się szukanie winnych. Oskarżyć ministra sprawiedliwości, że namieszał w głowach wyborcom polexitem nie będzie trudne. A to by oznaczało, że o naświetlenie listu Ziobry zadbali ludzie ze sztabu lub z otoczenia Kaczyńskiego i Morawieckiego, by po niedzieli właśnie ministra sprawiedliwości oskarżyć o słaby wynik wyborczy.

Przed wyborami kandydat na prezydenta Warszawy Patryk Jaki wypisał się z partii, a Małgorzata Wassermann walcząca o ten sam urząd w Krakowie podkreślała, że nigdy do PiS nie należała. O czym to świadczy?

O tym, że plakietka partii pomaga tylko do czasu. Szczególnie, jeśli partia nie ma w skali kraju poparcia na poziomie ponad 50 proc. A PiS do tego daleko. Do kandydatów dotarło, że trzymając się Prawa i Sprawiedliwości mają za sobą tylko twardy elektorat. Takie deklaracje odcinania się od korzeni doradzałbym, bez względu na opcję polityczną, między pierwszą a drugą turą. Wygłoszone za szybko mogą przynieść przeciwny efekt: zrazić najwierniejszych.

Jacek Sasin przekonujący, że głos oddany w Łodzi na Hannę Zdanowską jest zmarnowany. I Piotr Guział mówiący w tym samym tonie o głosowaniu w Warszawie na Trzaskowskiego. Czy wyborcy wzięli sobie ich słowa do serca?

Sasin i Guział tylko nabili punktów politykom PO. Bo ich słowa zostały odebrane jako szantaż władzy centralnej, próba siłowego wpływu na samorządy. Ale proszę zauważyć, że początkowo narracja szantażowa była powtarzana przez wielu polityków prawicy: wybierzcie ludzi PiS, bo tylko oni są w stanie wyciągnąć coś z budżetu centralnego, a samorządy warczące będą karane. Jednak tweet Guziała był ostatnim wystrzałem. Krótko mówiąc, sztabowcy musieli się zorientować, że odnoszą efekt przeciwny do zamierzonego.

A co będzie w poniedziałek?

Dominację potwierdzą cztery partie: PiS, PO, SLD i PSL. Klęskę poniosą Kukiz’15, Razem, korwinowcy, narodowcy, którzy boleśnie odczują brak struktur i kasy. PiS wygra te wybory w sensie liczby oddanych głosów i mandatów radnych wojewódzkich. W tych dwóch bezwzględnych liczbach zwycięży. Tyle tylko, że najpewniej w większości sejmików władze zachowa Koalicja Obywatelska z SLD lub PSL. PiS, poza obecnym podkarpackim, może zyska jeszcze władzę w kilku województwach. I oficjalnie ogłosi sukces. Ale to samo zrobi Koalicja Obywatelska. Uzna, że udało się zastopować marsz PiS. Że uratowano wielkie miasta i większość kraju. Schetyna i Kaczyński wiedzą, że stawka tych wyborów jest ogromna. Jest sprawdzianem skuteczności zarówno partii władzy, jak i opozycji. Jeśli Schetynie uda się narzucić narrację, że pokonał Kaczyńskiego, wybory parlamentarne w 2019 r. mogą oznaczać dla kraju polityczne trzęsienie ziemi.