Dyplomatyczna gra o względy Białorusi trwała od wielu miesięcy. Jednym z jej przejawów była nienagłaśniana wizyta w Warszawie wicepremiera Andreja Kobiakowa, który w kwietniu spotkał się z Waldemarem Pawlakiem. Już to mogło być dla białoruskich Polaków sygnałem ostrzegawczym. Do rozmów wicepremierów doszło dzień po tym, jak za wschodnią granicą zatrzymano Andżelikę Borys i ośmiu innych działaczy Związku Polaków na Białorusi. Dla obserwatorów spraw wschodnich stało się jasne - nasze władze otwierają gabinety dla przedstawicieli reżimu Łukaszenki, mimo represji, które dotykają Polaków i opozycję.

Reklama

>>>MSZ poświęci szefową Polaków na Białorusi?

W czerwcu Unia Europejska przyjęła firmowany przez nasz rząd plan partnerstwa wschodniego. Premier Tusk podkreślał, że jest on również szansą dla Białorusi, by wyszła z cywilizacyjnego zastoju. Rozmówca z MSZ: "Kontakty ze stroną białoruską stały się intensywniejsze. Do przyśpieszenia doszło po wybuchu wojny w Gruzji. Doszliśmy do wniosku, że Łukaszenka przestraszył się Rosji i jest gotów na ustępstwa."

Potwierdzeniem był sygnał wysłany przez samego dyktatora, który, mimo nacisków Kremla, nie chciał uznać Abchazji i Osetii Południowej. Na dodatek w sierpniu zza krat wyszli ostatni więźniowie polityczni na Białorusi, a Łukaszenka zapowiedział, że wpuści zagranicznych obserwatorów na wrześniowe wybory parlamentarne.

W polskim MSZ zapanował entuzjazm. Łukaszenka się otwierał, a Polska była w pierwszym szeregu wielkiej międzynarodowej gry. 12 września szef polskiej dyplomacji, Radek Sikorski, pojechał na kilka godzin na Białoruś, gdzie spotkał się ze swym odpowiednikiem Siergiejem Martynowem. "Białoruś życzy sobie zbliżenia z Unią Europejską" - mówił zadowolony Sikorski po rozmowach w Białowieży.

W tym samym czasie na Forum Ekonomicznym w Krynicy premier Tusk i jego zastępca Waldemar Pawlak spotkali się z białoruskim wicepremierem Andrejem Kobiakowem. "Cieszę się, że Pan tu jest" - witał go Tusk.

"W ciągu najbliższych trzech lat na Białorusi sprywatyzowanych ma być ponad 500 firm" - kusił Kobiakow. Miłej atmosfery nie zakłócił fakt, że wielu białoruskich opozycjonistów, którzy co roku przyjeżdżali do Krynicy, tym razem nie dostało zaproszeń.

Reklama

"To był warunek ambasady białoruskiej. Albo Kobiakow, albo opozycja" - mówi DZIENNIKOWI znany białoruski działacz społeczny.

Testem na wiarygodność Łukaszenki miały być zbliżające się wybory: jeśli nie sfałszuje ich i wpuści do parlamentu opozycję to znaczy, że zmierza w kierunku demokracji.

Jacek Saryusz-Wolski, wiceszef Platformy Obywatelskiej i przewodniczący komisji spraw zagranicznych Parlamentu Europejskiego, z którym DZIENNIK rozmawiał w połowie września, był pełen dobrych myśli: "Toczy się batalia o przyszłość Białorusi. To polityka wzajemnych ustępstw. Łukaszenka robi krok w naszym kierunku, my odpowiadamy mu tym samym. Jesteśmy na dobrej drodze"

Platforma mogła się tylko cieszyć: "Nareszcie mamy swój kawałek polityki wschodniej. Lech Kaczyński ma swoją Gruzję, Ukrainę, państwa bałtyckie. My mamy szansę ucywilizować ostatniego dyktatora Europy" - zacierał ręce prominentny polityk PO.

Był jednak pewien problem. Sprawa polskiej mniejszości. Za wschodnią granicą, od trzech lat działa w podziemiu wielka społeczna organizacja - Związek Polaków na Białorusi. Związek - kierowany przez Andżelikę Borys - jest stale prześladowany przez KGB. Białoruś odmawia mu prawa do działania, za to uznają i wspierają go władze Polski. Łukaszenka popiera "swój" Związek Polaków na Białorusi, którego z kolei nie chce uznać Warszawa.

"To był poważny problem w dalszym dialogu z Mińskiem" - przyznaje informator z MSZ. "Chodziło o zdjęcie sprawy Polaków z dialogu Białoruś - Unia Europejska. Jeśli byśmy nie podjęli działań, UE mogłaby za jakiś czas nas zapytać: <Ale tu jest przeszkoda. Dlaczego nic z nią nie zrobiliście?>" - tłumaczy DZIENNIKOWI Adam Bernatowicz, polski konsul w Grodnie.

Między polskimi i białoruskimi dyplomatami rozpoczęły się ciche konsultacje na temat statusu polskiej mniejszości. Strony powołały zespół roboczy. Na czele naszych negocjatorów stanął Wojciech Tyciński, wiceszef departamentu konsularnego i polonii. O sekretnych rozmowach nie wiedzieli Polacy na Białorusi. Jednak zaczęły do nich docierać niepokojące sygnały.

Dało się to odczuć w czasie organizowania obchodów 20-lecia związku. "Okazało się, że marszałek Senatu, Bogdan Borusewicz, nie będzie patronował uroczystościom. Potem polski konsul namawiał Andżelikę, żeby nie nazywać tych obchodów 20-leciem, by nie drażnić władz" - mówi jeden z działaczy ZPB.

Wywierano także naciski na Wspólnotę Polską z Białegostoku: "Dyrektor Tyciński z MSZ i Artur Kozłowski z Kancelarii Senatu namawiali, żebyśmy nie organizowali imprezy rocznicowej w Białymstoku. Kontekst był jasny, chodziło o to, by nie denerwować Łukaszenki" - mówi Maria Żeszko szefowa "Wspólnoty Polskiej" na Podlasiu.

Andżelika Borys była też namawiana do ocenzurowania wystawy fotograficznej, która miała być pokazywana m.in. w Brukseli i Warszawie. Polskim dyplomatom chodziło o to, by nie było tam "drastycznych zdjęć", czyli tych, na których widać Polaków bitych przez KGB i siedzących w klatkach podczas rozpraw sądowych.

"Ciekawe, że e-maila z protestem przeciwko wystawie przesłała do mnie także ambasada Białorusi w Warszawie" - mówi europoseł PO Jacek Protasiewicz, współorganizator wystawy.

Tymczasem na początku września grupy robocze MSZ-tów znalazły rozwiązanie "problemu" mniejszości. Strona białoruska przekonała Polaków do swojego, forsowanego od dawna pomysłu: "Oba związki nasz i wasz powinny się połączyć". Do tej pory Polska się na to nie godziła, uważając, że Białorusini tradycyjnie sfałszują wybory i szefem połączonego związku zostanie reżimowy działacz mający poparcie Łukaszenki i KGB.

"Jeszcze w 2007 r., gdy byliśmy u władzy, przychodził do nas z tym pomysłem białoruski ambasador Paweł Łatuszka, ale powiedzieliśmy <nie>" - mówi działacz PiS. Tym razem dyplomaci poszli na kompromis.

"Wśród negocjatorów panowało przekonanie, że nie ma wiele czasu. Białorusini zapewnili nas, że wybory będą demokratyczne. A jeśli by nas oszukali, to zawsze moglibyśmy wrócić do stanu poprzedniego, czyli nie uznać zjednoczenia i nadal popierać związek Andżeliki. Argumenty <za> były poważne: ZPB wychodzi z podziemia, odzyskuje majątek, no i w końcu sprawa mniejszości jest załatwiona. Plan był jednak ryzykowny. Samo wejście w niejasne układy ze specjalistami od fałszowania wyborów było niebezpieczne. Pomysł miał w resorcie przeciwników. Mimo wszystko został zaakceptowany" - mówi informator DZIENNIKA z MSZ.

Urzędnicy byli podekscytowani. Zaraz po uroczystościach 20-lecia związku wezwali w trybie pilnym Andżelikę Borys i jej współpracowników do Polski. "Dowiedziałem się w poniedziałek 8 września, 9 już byliśmy w Warszawie. Spytałem tylko Andżelikę, czy brać krawat: <Tak jedziemy do ministra Sikorskiego>" - opowiada Mieczysław Jaśkiewicz, szef ZPB w Grodnie.

W tym czasie o całej intrydze dowiedział się wpływowy polityk PO. "Wygadał mi się jeden z naszych negocjatorów z MSZ. Przekaz był prosty: Białorusini naciskają, żeby zjednoczyć związki. MSZ to zaakceptował. Problem w tym, że Łukaszenka nie godzi się na przywództwo Andżeliki Borys. Nasza dyplomacja i tu poszła na kompromis. Gdyby Andżelika nie mogła zostać szefową, zastąpi ją działaczka z Brześcia, Alina Jaroszewicz, która jest łatwiejsza do przełknięcia przez reżimowe władze" - mówi DZIENNIKOWI polityk PO.

"Byłem w szoku" - dodaje. "Nie mogłem się dodzwonić do Sikorskiego. Pobiegłem więc do Grzegorza Schetyny i mówię: <MSZ chce przehandlować Andżelikę!>. Schetyna na to: <Niemożliwe! Przecież Andżelika jest święta!>.

Dla ludzi, z którymi DZIENNIK rozmawiał w Grodnie, było oczywiste, że Borys jest nie do zaakceptowania dla Łukaszenki. Potwierdzał to nawet Tadeusz Kruczkowski, członek władz reżimowego związku Polaków. "Władze nigdy by się na nią nie zgodziły. Jedynym wyjściem byłby zjazd zjednoczeniowy z nowymi postaciami" - mówił.

Ale biurokratyczna machina już pracowała. 9 września Andżelika Borys siedziała na spotkaniu w MSZ. Prowadził je wiceminister Andrzej Kremer, obok niego byli dyplomaci zajmujący się polityką wschodnią. Kremer zaproponował Borys, żeby jej organizacja wytypowała trzy, cztery osoby do negocjacji z reżimowym związkiem Polaków. Rozmowy miałby doprowadzić do zjazdu. "Wyraźnie słyszałem, że zjazd miałby odbyć się w ekspresowym tempie, jeszcze w listopadzie. Do tego minister powiedział wyraźnie: warunek strony białoruskiej jest taki, że wśród negocjatorów nie ma Andżeliki ani szefa reżimowej organizacji" - relacjonuje Mieczysław Jaśkiewicz.

Borys była zdezorientowana. "Mówiła, że nie chce być przeszkodą w porozumieniu. Że nie chce trzymać się stołka, ale decyzję musi podjąć rada związku i że jest mało czasu, by taką nagłą zmianę stanowiska wytłumaczyć działaczom w terenie" - opowiada uczestnik narady w MSZ.

Ambasador na Białorusi, Henryk Litwin, przekonywał do pośpiechu: "Rozumiemy obawy, ale trzeba działać szybko, bo jest szansa". Jaśkiewicz z trudem ukrywał wściekłość. "Z kim mamy rozmawiać? Siadając z nimi za stół, uznamy zdrajców. Przecież ci ludzie fałszowali wszystkie wybory! Czy tak bardzo zależy wam na tym zjeździe?"Litwin odpowiadał:"Tak". "Ale co będzie po zjeździe?"- drążył Jaśkiewicz. "Jakoś sobie dacie radę. Przecież jest was więcej (niż tych z reżimowej organizacji - red.)" - dodawał ambasador. Jaśkiewicz, wychodząc z sali, przyłożył sobie dwa palce do skroni, jakby chciał wystrzelić z rewolweru: "Takie mamy szanse na sukces!"

Stanęło na tym, że decyzje podejmie rada naczelna ZPB, która miała spotkać się dopiero 20 września. Mimo to dyplomaci byli pewni swego i przekonani, że białoruscy Polscy zgodzą się na wszystko. Mariusz Maszkiewicz wiceszef departamentu polityki wschodniej (także obecny na spotkaniu z Borys w MSZ) 12 września rozmawiał z grupą białoruskich dziennikarzy: "Dziś działa wspólna grupa robocza (MSZ Polski i Białorusi - red.), która zajmuje się problemami polskiej mniejszości. Grupa zaproponowała coś w rodzaju misji dobrej woli, w której wezmą udział po czterej przedstawiciele ze strony Andżeliki Borys i Józefa Łucznika [szef uznawanego przez Łukasznkę ZPB]. Tak by można było doprowadzić związek Polaków do zjazdu zjednoczeniowego. Myślę, że ten proces już się zaczął."

Przypomnijmy, że tego samego dnia minister Radek Sikorski negocjował ze swoim białoruskim odpowiednikiem. Jak wynika z jego wypowiedzi, podczas spotkania poruszano również sprawy Polaków na Białorusi.

>>>Polscy dyplomaci zawiedli białoruską Polonię

W połowie września w Grodnie rosło napięcie. Działacze nie rozumieli, czego chce od nich MSZ. Atmosferę podgrzał tekst w "Rzeczpospolitej", który ukazał się 19 września, czyli na dzień przed kluczowym posiedzeniem rady.

Wedle doniesień gazety Andżelika Borys usłyszała od polskich dyplomatów, że w "imię racji geopolitycznych” powinna usunąć się w cień. A po zjednoczeniu obu związków miałaby zastąpić ją Alina Jaroszewicz z Brześcia.

"Ten artykuł jest wyssany z palca" - zapewniał minister Radek Sikorski. Tyle że członkowie ZPB nie chcieli już wierzyć w żadne zapewnienia. To, że MSZ dogadywał się za ich plecami, uznali za obrazę.

Grodzieńscy działacze zaczęli dzwonić do znajomych polityków z Polski. Jednym z nich był Robert Tyszkiewicz. Białostocki poseł Platformy, który od lat zajmuje się sprawami mniejszości polskiej, ocenił, że sprawa jest poważna. Przekazał sygnał o grożącym skandalu samemu premierowi z prośbą, by ten opanował sytuację. Tusk zareagował sprawnie i zaprosił Andżelikę Borys do Warszawy na wtorek 23 września. Jednak MSZ ciągnęło swoją misję.

Na posiedzenie rady naczelnej 20 września do Grodna przybył ambasador Litwin i konsul Adam Bernatowicz. Sytuacja była fatalna. Padły gorzkie słowa. " Związek Polaków nie może być kartą przetargową" -mówiła wiceprezes Teresa Sieliwończyk. "Mamy żal, że wszystko odbyło się bez konsultacji z nami. Jak można siadać do rozmów z ludźmi, którzy są sterowani przez białoruskie służby" - dodała Alina Jaroszewicz.

Ambasador Litwin usiłował tonować: "Nie namawiam do kapitulanctwa, chodzi tylko o to, by was włączyć do dialogu. Propozycja rządu polskiego jest taka, byście zaczęli ostrożnie się dogadywać".

"Prasa już opisała, jak mamy się dogadać" -rzucił ktoś z sali.

"To były spekulacje" -odpierał ambasador.

Dyplomaci wyszli z posiedzenia. Wtedy okazało się, że ich propozycję popierają tylko dwie osoby: Andżelika Borys i były prezes Tadeusz Gawin. Borys groziła, że zrezygnuje jeśli rada nie przyjmie propozycji MSZ. "To był teatr na użytek MSZ. Andżelika musiała pokazać, że ich popiera. Nie może w końcu walczyć i z Łukaszenką i z polskim rządem" -tłumaczy DZIENNIKOWI działacz związku.

Jednak rada była nieugięta: "Nic o nas, nic bez nas" - zdecydowali działacze. Najbardziej radykalna była Alina Jaroszewicz (ta, która miałaby zastąpić Andżelikę). Zapowiedziała, że gdyby doszło do rozmów z reżimowcami, to wystąpi z ZPB, a wraz z nią oddział brzeski, któremu przewodzi. Rada zdecydowała jeszcze, że powołuje trzech mężów zaufania: "Ludzi, którzy znają się na naszych problemach".

Konsul Adam Bernatowicz w rozmowie z DZIENNIKIEM przyznał, że to wyraz nieufności wobec MSZ. Po trzech dniach Andżelika Borys znów była w Warszawie. Tym razem na zaproszenie Tuska. W spotkaniu brali też udział wiceminister spraw zagranicznych Kremer, a także politycy Platformy: Robert Tyszkiewicz oraz Jacek Protasiewicz.

Na początku Andżelika Borys usiłowała wytłumaczyć, dlaczego związek nie poparł pomysłu MSZ. "Ja głosowałam, tak jak chcieli panowie dyplomaci, ale zostałam przegłosowana. Teraz muszę opowiadać się po stronie większości". "Pani Andżeliko, czyj to był pomysł z połączeniem związków?" -zapytał premier, ale odpowiedziało mu milczenie. Przerwał je Protasiewicz: "Pani Andżeliko, proszę mówić prawdę".

"Usłyszałam to od pana ministra Kremera" -odparła w końcu Borys.

"Wiceminister nie miał najszczęśliwszej miny. Jeszcze bardziej skulił się w sobie" - odpowiada uczestnik narady.

Potem premier zaczął strofować Kremera: "Jestem przeciwny takim negocjacjom, w których godzimy się na wszystkie stawiane nam warunki i nic nie uzyskujemy w zamian. Panie ministrze, ale skąd ten pomysł, żeby łączyć związki?"

"Chodzi m.in. o majątek, o Domy Polskie, które można dzięki temu odzyskać" - tłumaczył wiceszef dyplomacji.

"Po co nam ten majątek? Jeśli będzie trzeba, postawimy nowe domy. Najważniejsi są ludzie. Jeśli ich stracimy, żadne domy nie będą potrzebne. I żeby to było jasne panie ministrze" - grzmiał Tusk.

Potem zaprosił Borys na rozmowę z cztery oczy. Zaś po spotkaniu Tusk publicznie zapewnił ją o swoim poparciu.

Czy premier był szczery? Czy rzeczywiście o niczym nie wiedział?

"Kremer to zwykły urzędnik. Sam o niczym nie decyduje. Przynajmniej szef dyplomacji musiał być wprowadzony w tę grę. Przecież 12 września rozmawiał ze swoim białoruskim odpowiednikiem o związku Polaków" - przypomina jeden z polityków PiS. Sikorski jednak uniknął publicznego rozliczenia za nieudaną operację MSZ, w chwili gdy misja legła w gruzach, był na sesji ONZ w Nowym Jorku. Upiekło się też premierowi, choć balansował on na ostrzu noża.

Opozycja pamiętała, że Tusk jeździł w czasie kampanii wyborczej do Grodna i zapewniał, w świetle kamer, Andżelikę Borys o swoim poparciu. "Nie jesteście sami. Polska będzie z wami w każdym momencie. Jeśli wytrwacie, to zwyciężycie" -mówił w sierpniu 2005 r. Teraz wystawił się na strzał.

"Mieliśmy piękną okazję, żeby to rozegrać. Wczoraj Tusk wykorzystywał Andżelikę w kampanii, dziś ją zdradza! Czekaliśmy w blokach startowych, gotowi do ataku" - mówił DZIENNIKOWI. działacz PiS.

Tuska uratowała sama Andżelika. Po spotkaniu z nim zatelefonowała do Adama Lipińskiego i poprosiła, by opozycja nie wykorzystywała całego skandalu w walce politycznej. Wiceprezes PiS przystał na to, a Borys wyłączyła komórkę i pośpiesznie wyjechała z Warszawy, by nie udzielać zbyt wielu komentarzy dla prasy.

ak wygląda krajobraz po bitwie? Fatalnie. Polacy, z którymi rozmawł DZIENNIK w Grodnie, są skrajnie nieufni wobec MSZ. "Chcieli nas oddać na tacy Łukaszence" - mówili.

Andżelika Borys po staremu żyje na obskurnym blokowisku w Grodnie. W mieszkaniu, jak w całym mieście, zimno, bo Łukaszenka jeszcze nie zaczął grzać. Pani prezes usprawiedliwia się, że nie ma czasu zrobić remontu. Remont nie miałby zresztą sensu. Ostatnio koledzy ze związku wstawili jej w mieszkaniu nowe, plastikowe okna. Momentalnie ktoś wybił szyby. Na drzwiach pojawiła się gwiazda Dawida, a na klatce nieznajomi rozrzucili jedlinę. To zły znak. Takie gałązki rzuca się na Białorusi przed żałobnikami, żeby nie szli po gołej ziemi. Borys nie odbiera telefonów, kiedy ktoś dzwoni na jej domowy numer.

"Nie wygłupiaj się, mówię do niej któregoś razu. Może to coś ważnego. A ona: <Nie, bo będą obrażać>. Więc ja podniosłem słuchawkę, nic nie mówię, a tam z drugiej strony:<Ty polska ku..., szmato, zginiesz, zgwałcimy cię!>. To się odezwałem i mówię: <Jak jeszcze raz zadzwonisz, to ci z du... nogi powykręcam!>. Przestraszył się tchórz i rzucił słuchawkę" - opowiada Mieczysław Jaśkiewicz, którego białoruska milicja ostatni raz zatrzymała 4 września pod absurdalnym zarzutem jazdy kradzionym samochodem.

Tak wygląda odwilż z perspektywy Grodna, a nie z gabinetów w Warszawie i Brukseli. Dyplomaci mieli nadzieję, że Łukaszenka się otwiera i że wpuści choć kilku opozycjonistów do parlamentu w wyborach, które odbyły się kilka dni temu. Dyktator nie wpuścił żadnego i zagrał na nosie Unii i Polsce. "Tak to jest, jak się człowiek próbuje zaprzyjaźnić z krokodylem" - ocenia ostatnie działania dyplomatów Andrzej Poczobut, działacz związku Polaków.