Jeszcze dwa tygodnie i przekonamy się kto wygrał - Erika Steinbach czy Władysław Bartoszewski. Wtedy bowiem niemiecki Związek Wypędzonych zdecyduje, czy podtrzymać kandydaturę swojej szefowej do rady fundacji "Ucieczka, Wypędzenie, Pojednanie".
>>> Bartoszewski: niech Niemcy nie rżną głupa!
Symbolika każdego rozstrzygnięcia tego sporu będzie tak bogata, że dosyć wystarczy miejsca dla wszystkich interpretatorów i ich interpretacji. Decydujący głos w sprawie obsady władz fundacji ma rząd Niemiec, więc tym łatwiej będzie wyciągać daleko idące wnioski. Tak więc wygrana Bartoszewskiego da początek peanom na temat dobrych stosunków niemiecko-polskich (bo na określenie polsko-niemieckie braterstwo nikt prędko się nie zdobędzie). A wygrana Steinbach przyniesie żale na zwycięstwo w Niemczech bardziej nacjonalistycznego spojrzenia na historię.
I bez cienia ironii trzeba stwierdzić, że istotnie takie będą skutki wyboru Niemców. Zatrzymajmy się przy Steinbach. Szefowa Związku Wypędzonych w radzie fundacji to dla nas dramat. Nie tylko dlatego, że to ona będzie miała wpływ na pokazywanie w Niemczech historii II wojny światowej. To będzie także kolejny szczebel w karierze tej coraz bardziej wpływowej polityk. Dzisiaj ona zajmuje się sprawami, które od biedy można nazwać drugorzędnymi - czyli polityką historyczną i prawami człowieka (to drugi konik Steinbach). Wiadomo, że jest ambitną działaczką swojej partii CDU, więc być może następnym polem jej działalności będzie np. polityka zagraniczna, a zwłaszcza stosunki polsko-niemieckie. A w jej stosunku do Polski oprócz gry politycznej czuć też coś osobistego, i to niezbyt dla nas przyjaznego.
Cały zaś spór o Steinbach pokazuje, jak ważna we współczesnej demokratycznej polityce jest historia. Bo wbrew wielu polskim prowincjonalnym sądom sięganie do przeszłości i wpływanie na sposób uczenia i niej jest jednym z najbardziej newralgicznych punktów debaty politycznej w najnowocześniejszych krajach. Nie ma żadnego sporu między patrzeniem w przeszłość a modernizacją. Przeciwnie, najbardziej zmodernizowane narodu mają (choćby za sprawą swojego bogactwa) najbardziej rozbudowany i zinstytucjonalizowany "przemysł" historyczny. Powodów tego jest wiele: wychowanie i socjalizacja młodego pokolenia, integracja obywateli, przyciąganie turystów itd. A najważniejszym chyba powodem jest swoisty PR, który państwa uprawiają na arenie międzynarodowej.
W tym kontekście Niemcy też chcą pokazać najjaśniejsze strony swojej historii. Ich święte prawo. Chcą też pokazać się jako ofiary totalitaryzmu, w tym stworzonego przez nich i potwierdzonego demokratycznym wyborem nazizmu. Tu już zaczyna się bardzo trudna dyskusja. A Erika Steinbach dodatkowo chce zmienić proporcje - przerzucić sporo odpowiedzialności na ofiary, a jednocześnie dodać swojemu środowisku nieco nienależnego splendoru. Dziwne, aby ktokolwiek chciałby zgodzić się na taki "interes".
Domyślam się na podstawie swojego dotychczasowego doświadczenia, że znów pojawią się głosy (z polskiej strony), że niepotrzebnie kreujemy Steinbach. I że powinniśmy "tak jak Niemcy patrzeć tylko w przyszłość, a nie wstecz". Pojawią się znów głosy, że nasze zacofanie to wynik naszego zapatrzenia w przeszłość, a niemiecki sukces gospodarczy to wynik tego, że oni odcięli się od historii. Napiszę brutalnie: tak twierdzić może tylko ktoś, kto nigdy nie był w Niemczech. Lub ktoś, kto był, ale z powodu nieznajomości języka lub innej komunikacyjnej niepełnosprawności nic nie zrozumiał. Bo ktoś, kto widział niemieckie muzea, centra naukowe, nawet tylko działy księgarni z książkami historycznymi, mógł zauważyć, jak obecna jest historia w życiu narodu niemieckiego. Jako miłośnik historii chciałbym, by Polacy choćby tylko w połowie byli zapatrzeni w swoją przeszłość tak jak Niemcy. Stereotyp, że my patrzymy w przeszłość, a oni nie, jest ufundowany tylko na naszej ignorancji.