GUS podał w ubiegłym tygodniu dane o polskiej biedzie. W skrajnej nędzy żyje wciąż 5,7 proc. Polaków. Nie mają wystarczająco dużo pieniędzy, aby zaspokoić nawet podstawowe potrzeby życiowe. Trzeba im pomóc – mówią rzecznicy socjalnej wrażliwości. Nie bez racji. Pytanie tylko, w jaki sposób? Według mnie nie wolno dalej wypłacać im zasiłków i oferować pomocy socjalnej. To te transfery powodują biedę. Zamiast pracować, ludzie przyzwyczajają się do darmowej manny. Dopiero zdecydowane ograniczenie finansowego wparcia w połączeniu z bezwzględną egzekucją starań za otrzymaną pomoc spowodują, że biednych ubędzie. Wyjdą z pułapki bezczynności.
W mojej rodzinie żyje niespełna 40-letni mężczyzna, który zwykle nie pracuje. Robi to, gdy ktoś pracę mu załatwi lub gdy zaproponuje mu ją urząd pracy. Powstaje naturalne pytanie, z czego żyje i jak mu się wiedzie. Mówiąc wprost – żyje na koszt pracujących. Czy kupił sobie mieszkanie lub musi je wynajmować? Nie. Dostał od gminy. Czy musi, jak wszyscy pracujący, opłacać za nie czynsz i opłaty? Nie – otrzymuje refundację. Czy wszystkie pieniądze, jakie ma i wydaje, pochodzą z jego pracy lub oszczędności? Nie – spora część to zasiłki i pomoc socjalna. Cała ta pomoc pochodzi z pieniędzy aktywnych zawodowo podatników. Nie ma innego źródła.
A teraz pytanie kardynalne. Dlaczego nie pracuje? Mówi, że nie ma pracy. Tyle że nie do końca jest to prawda. Może wyjechać do większego miasta lub za granicę. Niemcy szukają budowlańców. Sęk w tym, że nie bardzo mu się to opłaca. Rachunek jest prosty: wystarczy zsumować pomoc socjalną oraz refundację i zestawić to z kosztami, jakie poniósłby, gdyby wypadł ze sfery socjalnej po przekroczeniu określonego dochodu. I tak tkwi w beznadziejnej pułapce bezczynności. Przyczynia się do tego samo państwo.
Straty z tego powodu są nie do przecenienia. Nie chodzi już tylko o finansowe koszty, jakie pracujący ponoszą na utrzymanie biernych. Choć te są ogromne. Aktywni stają się przez to drożsi, wyższe jest bezrobocie, firmy mniej konkurencyjne. Traci więc na tym gospodarka. Ale na tym nie koniec. Liczą się też indywidualne straty, jakie ponoszą sami bierni, a które wynikają z utraconych korzyści. Gdyby taka osoba poszła do jakiejkolwiek pracy, za kilka lat mogłaby doskonalić się w swoim zawodzie, awansować i zarabiać więcej. Gdy siedzi w domu przed telewizorem, nie ma na to szans.
Reklama
Liczą się też koszty społeczne i psychologiczne, jakie ponosi jego rodzina. Dzieci uczą się roszczeniowej postawy, nabierają przekonania, że można nie pracować, a jakoś się żyje. Co więcej, im dłużej trwa się w bezczynności, tym mniejsza jest zdolność i skłonność do podejmowania pracy. Kwalifikacje się przedawniają, motywacja i wiara we własne siły są coraz mniejsze.
W książce Wojciecha Cejrowskiego „Gringo wśród dzikich plemion” znajduje się wielce wymowny opis beznogiego mężczyzny, który w jednym z państw Ameryki Łacińskiej wykonuje zawód... taksówkarza. Cejrowski puentuje: w tym kraju nie ma socjalu, więc każdy musi pracować na swój kawałek chleba. – To nie do pomyślenia, oburzające, jak tak można – rzekną rzecznicy socjalnej doktryny dobroczynności. Tyle tylko, że powinni zadać sobie pytanie, co dla takiego człowieka jest lepsze. Jego praca, dzięki której jest niezależny, zmotywowany i wierzy w siebie, czy socjalny transfer, który pogrąży go w beznadziei i marazmie.