W tym miejscu oderwijmy się na chwilę od polskiego kontekstu. Bo akurat w tych dniach trafiłem na ślad podobnego dylematu w amerykańskiej blogosferze ekonomicznej. Problem przywołał ekonomista Brad DeLong z lewicującego Uniwersytetu w Berkeley, zadając pytanie: czy Ayn Rand była zakłamana, korzystając pod koniec swojego życia z dobrodziejstw amerykańskiego państwa opiekuńczego? Tu mniej zorientowanym czytelnikom należy się wyjaśnienie, że zmarła w 1982 r. filozofka i pisarka była jedną z ikon libertarianizmu. A państwa opiekuńczego (w teorii) nienawidziła szczerze. Krytykując przez lata kolejne etapy jego budowy: od Nowego Ładu Franklina Delano Roosevelta po wielkie społeczeństwo Lyndona B. Johnsona. Troszkę odetchnęła dopiero, gdy w jesieni jej pełnego wrażeń życia w Białym Domu pojawił się Ronald Reagan. Który oczywiście tak do końca libertarianinem nie był, ale na Ayn Rand powoływał się często i chętnie. Spragnionych zapoznania się z twórczością tej filozofki odsyłam do wydanych również po polsku ważnych (zwłaszcza dla polskich liberałów) książek. Choćby do „Atlasa zbuntowanego”. Odnajdziemy tam tezę, że państwo dobrobytu jest głęboko niemoralnym mechanizmem, który pozwala nieudacznikom żerować na pracy i talencie innych.
Jak to więc możliwe, że Ayn Rand chodziła na przykład do publicznego lekarza? Czy to nie jest przykład zakłamania i sprzeniewierzenia się własnym ideałom? Które społeczeństwu chcielibyśmy narzucić, ale sami nie zamierzamy ich respektować. Pisząc o tym, Brad DeLong przypomniał inną smakowitą historię sprzed lat. Dotyczy ona amerykańskiego (też już nieżyjącego) libertarianina i filozofa Roberta Nozicka, autora „Anarchii, państwa, utopii”. Głoszącego klasyczny zestaw libertariańskich haseł o wolności gospodarczej jako jedynej drodze do wolnego społeczeństwa. Tyle teoria. A teraz rzeczywistość. W 1983 r. Nozick (wtedy profesor na Harvardzie) wynajął mieszkanie od uczelnianego kolegi Ericha Segala (notabene całkiem znanego pisarza). Panowie umówili się na 1900 dol. czynszu. Rok później Segal postanowił podnieść opłatę do 2300 dol. Argumentując, że zmieniła się sytuacja na rynku (faktycznie się zmieniła). Nie spodziewał się pewnie, że libertarianin Nozick zareaguje pozwaniem go przed oblicze państwowej komisji kontroli czynszu (tak, tak, były w USA takie instytucje). Która to komisja orzekła, że Segal czynszu od swojej – było nie było – własności podnieść nie może. Nozick mieszkał tam więc dalej. Snując rozważania, jak szkodliwe dla społeczeństwa są różnego typu interwencjonistyczne wymysły.
Gdy Brad DeLong przypomniał te historie, natychmiast zareagowali oburzeni ekonomiści o libertariańskim nachyleniu. Nie tyle broniąc Rand albo Nozicka, co pytając prowokacyjnie: a czy „wasz” Karol Marks był lepszy? Czy nie był zakłamany, kupując warzywa na targu. Albo (lepiej) lampę, szafę lub lustro. I nie wynagradzając sprzedawcy korzyści utraconych w wyniku przechwycenia przez kapitalistów (właściciel ziemi, właściciel targu, właściciel fabryki) zbyt dużej części wartości dodanej. DeLong przyznał, że tak. Był to przejaw marksowskiej hipokryzji. Zwracał jednak uwagę na różnicę. „Można spać spokojnie, jeśli grasz zgodnie z regułami społecznymi. Nawet jeśli nie uważasz tych reguł za optymalne i je publicznie krytykujesz. Nie możesz spać spokojnie, gdy grasz w zgodzie z regułami, choć wiesz, że pozwalają ci one robić coś, co uważasz za złodziejstwo” – napisał.
Wracając do Polski. Ja sam uważam, że moralne prawo do brania od PiS 500 zł mają wszyscy, niezależnie od dochodu i politycznego nastawienia wobec nowej władzy. Bo stawką w tej grze jest przetestowanie mechanizmu o charakterze świadczenia uniwersalnego. A tylko na takich świadczeniach może się opierać sprawne państwo dobrobytu. Choć równie uzasadnione wydaje mi się podjęcie przez państwa innej decyzji w tej sprawie.
Reklama