Piątek – dzień święty. Wierni poświęcają się modlitwie, kazania wygłaszają imamowie cieszący się szczególnym autorytetem, umma – muzułmańska wspólnota wiernych – ma się czuć jednością. Tę szczególną atmosferę da się wyczuć już w czwartkowy wieczór. Tak też zapewne było w ostatni czwartkowy wieczór w jednej z wiosek dystryktu Szindand w prowincji Herat.
Tyle że przygotowania do piątkowych modlitw zakończyły się karczemną awanturą. „Co najmniej 15 talibów zginęło w trakcie wymiany ognia między dwoma rywalizującymi frakcjami” – doniosła w lakonicznym komunikacie afgańska agencja Chama. Bojownicy, którzy w trakcie dysputy sięgnęli po ostateczne argumenty, spierali się o nowego komendanta ruchu – mułłę Mansura, przez lata wiernego towarzysza mułły Muhamada Omara, a od końca lipca nowego lidera talibów. Mułła Achtar nie po raz pierwszy wywołał takie emocje. Ledwie kilka dni wcześniej w podobnej dyspucie zginęło dziewięciu talibów. Achtar podzielił towarzyszy broni jak mało kto wcześniej.
Nie inaczej jest w innych regionach kraju. – Talibowie są zmartwieni i nieco skołowani. Przestali walczyć, godzinami gadają przez radio – cytuje jednego z afgańskich strażników granicznych brytyjski „The Independent”. Najmocniejsze zarzuty wobec nowego przywódcy wysuwają rozłamowcy. Rzecznik Frontu Poświęcenia, który jako pierwszy zaczął w lipcu donosić, że mułła Omar zmarł jeszcze w 2013 r., przekonywał, że legendarny lider został zamordowany właśnie przez mułłę Achtara i jeszcze jednego z towarzyszy. Do zbrodni miało dojść w okresie, kiedy zgodnie z zapewnieniami talibskiej propagandy jednooki twórca ruchu miał umrzeć z przyczyn naturalnych.
To może być oczywiście gra konserwatywnych frakcji w ruchu. Front Poświęcenia jest obciążany odpowiedzialnością za przeprowadzony trzy lata temu zamach na Arsalę Rahmaniego, byłego ministra w rządach talibów, a po ich obaleniu polityka nowego reżimu i negocjatora w rozmowach między administracją prezydenta Hamida Karzaja a formacją Omara. Ludzie Frontu nazywają dawnych towarzyszy broni spod sztandarów mułły Omara „katarską milicją”. „Rzecznicy katarskiej milicji nie mogą decydować, kto jest prawdziwym mudżahedinem, skoro siadają do rozmów z krzyżowcami” – dowodzili rozłamowcy w jednym z ubiegłorocznych oświadczeń.
Reklama
Nie tylko oni zresztą protestują przeciw nominacji Achtara. – To historyczny błąd – podsumował sukcesję dawny osobisty sekretarz Omara, dziś szef biura talibów w Dosze Tajeb Agha. Nawet jeśli historia o morderstwie została wyssana z palca, nietrudno zrozumieć opór przeciw nowemu liderowi. Mułła Mansur przez przeszło dwie dekady dbał, żeby się zanadto nie wychylać z tłumu współpracowników Omara. Wychowywał się podobno w jednej z wiosek dystryktu Majwand pod Kandaharem w sąsiedztwie niewielkiego meczetu, którego mułłą był Omar. Uczył się w medresie Darul Ulum Hakkanija na rogatkach pakistańskiego Peszawaru – tej samej, której absolwentem był Omar. W 1994 r., kiedy zgodnie z legendą ugrupowania mułła Omar zorganizował pierwszy oddział talibów, Achtar pojawił się u boku swojego mentora.
Nie odgrywał jednak kluczowej roli. W 1996 r., gdy po dwuletnim podboju kraju talibowie wkroczyli do Kabulu, Achtarowi trafiło się mało eksponowane stanowisko: został ministrem lotnictwa. Ale dzięki temu – oraz nadzorowi nad liczącą w porywach do kilku maszyn afgańską flotą lotniczą – poznał m.in. Osamę bin Ladena. Podobnie jak swój mentor, mułła Achtar rzadko przyjeżdżał z Kandaharu do siedziby resortu w Kabulu. Podobnie jak on dbał, by nie robiono mu zdjęć. Za to w przeciwieństwie do Omara po amerykańskiej inwazji w 2001 r. Achtar oddał się do dyspozycji nowej władzy – tyle że Amerykanie nie ufali kapitulującym liderom talibów i eksminister w końcu uciekł do Pakistanu.
Na wygnaniu Achtar odzyskał zaufanie mułły Omara – chociaż zapewne nie w takim stopniu, jak teraz twierdzą rzecznicy ruchu. Przez ostatnią dekadę eksperci zajmujący się Afganistanem, próbując dowiedzieć się czegoś o strukturach dowodzenia rebelią, rzadko natrafiali na jego nazwisko. Przewodził obradom talibskich dowódców w pakistańskiej Kwecie, a pięć lat temu miał objąć funkcję quasi-zastępcy mułły Omara po tym, jak Amerykanie i Pakistańczycy schwytali w Karaczi mułłę Abdulghaniego Baradara.
W tym samym 2010 r. stał się nieobecnym bohaterem absurdalnego skandalu – administracja Karzaja i jej amerykańscy doradcy wydali dziesiątki tysięcy dolarów, by ściągnąć do Kabulu wysoko postawionego dygnitarza, mającego negocjować pokojowe rozwiązanie konfliktu. Oczekiwany w Kabulu „mułła Mansur” okazał się przebierańcem, któremu z pewnym sukcesem udało się wyłudzić od władz wspomniane gigantyczne sumy. Mistyfikacja była możliwa, bo – paradoksalnie – Mansur miał opinię zwolennika zawarcia pokoju z Karzajem, a poza tym mało kto wiedział, jak wygląda.
Liderzy plemiennych i klanowych koalicji, które składają się na ruch talibów, mogą mieć za złe nowemu liderowi także to, że przez dwa lata ukrywał przed nimi informacje o stanie – czy raczej braku – mułły Omara. O tym, że jednooki starzec nie żyje, wiedzieli wyłącznie najwyżsi rangą komendanci, którzy zresztą sprzeciwiali się przekazaniu zwierzchnictwa Achtarowi. Afgański wywiad swego czasu przechwycił listy dwóch kluczowych watażków – mułły Dadullaha i mułły Abdulkajuma Zakira – w których zalecali oni swoim podwładnym bunt w razie przejęcia przywództwa przez dawnego ministra lotnictwa.
Partia szachów, jaką ma do rozegrania nowy emir (tego tytułu zaczął używać mułła Omar, gdy objął władzę w Afganistanie w połowie lat 90.), to symultaniczny pojedynek na kilku szachownicach. Na pierwszej rozgrywa się partia o charakterze kadrowym: zastępcami lidera zostali dwaj wielcy dygnitarze – Siradżuddin Hakkani (przywódca potężnej sieci Hakkanich, odpowiedzialnej za lwią część ataków na siły rządowe i natowską koalicję w Afganistanie) oraz szejk Hajatullah, autorytet zarówno religijny, jak i plemienny. Obaj mają pomóc zdusić potencjalny opór mułłów Dadullaha i Zakira, jak i syna mułły Omara Jakuba, który miał opuścić ostatnie spotkanie liderów rebelii, wrząc z gniewu.
Równie ważna partia toczy się o wizerunek. Komunikaty o przejęciu schedy podkreślały, że w ostatnich latach to Achtar kierował operacjami talibów w regionie. W opisach operacji sukcesji dominują relacje błogosławieństw, jakich udzielili Achtarowi duchowni, oraz spontanicznych wybuchów radości, jakimi ludność pod Hindukuszem miała przyjąć jego wybór. Wybór Achtara ma wyglądać na jednogłośny.
Trzecią partię mułła Achtar rozgrywa w ruchu dżihadystowskim. Po uwierzytelnieniu się w oczach komendantów średniego szczebla i zwykłych Afgańczyków nowy lider zapewnił sobie wsparcie pogrobowców Al-Kaidy – tak bowiem można odczytać komunikat lidera grupy Ajmana az-Zawahiriego. Z kolei wydane kilka tygodni temu oświadczenie talibów adresowane do przywódców Państwa Islamskiego to jasne przesłanie: nie mieszajcie na naszym terenie, tu walka toczy się wyłącznie pod sztandarami talibów. To tym ważniejsze, że niektórzy liderzy dawnych środowisk mudżahedinów i dżihadystów – jak choćby słynny komendant Gulbuddin Hekmatjar – zadeklarowali podległość wobec samozwańczego kalifatu. A ostatnią rzeczą, jakiej życzyłby sobie świeżo upieczony lider rebelii, jest próba kolonizacji jego terytorium przez Arabów.
I wreszcie pozostaje ostatnia gra: o pokój. Nawet jeśli Achtarowi rzeczywiście na nim zależy, droga do niego wiedzie prawdopodobnie przez wojnę – zanim „emir” będzie w stanie usiąść do negocjacji z Kabulem, będzie musiał skonsolidować władzę, demonstrując też, że nie jest kapitulantem. Dopiero marginalizacja konkurencyjnych frakcji pozwoli na rozmowy o wygaszeniu rebelii. W optymalnym scenariuszu za kilka lat czeka nas happy end w postaci rozmów pokojowych, zaś w najgorszym razie – wojna domowa przeciągająca się w dekady. W scenariuszu realnym – stopniowy rozpad rebelii na frakcje bardziej skłonne do rozmów i zwolenników kontynuacji walki. Wszystkie alternatywy łączy jedno: koniec chaosu pod Hindukuszem jest jeszcze daleki.