Ten plakat nie jest dziełem sztuki. Nie powstał jednak po to, by cieszyć oczy, lecz by informować i ostrzegać. Jedynym jego elementem graficznym, przypominającym nieco znak drogowy, jest więc przekreślona głowa kury. Obok czerwono-czarny napis: "Kategoryczne NIE dla ferm kur w Kawęczynie", pod spodem spis zagrożeń, który niesie ze sobą największy kurnik w Polsce, jak mieszkańcy nazywają planowaną inwestycję. Chodzi o skażenie wody i gleby, smród, alergie oraz wzmożony ruch wielkich pojazdów.
Kawęczyn to niewielka popegeerowska wieś pod Wrześnią. Wszystkiego zaledwie 70 mieszkańców. Żaden z nich nie żyje z rolnictwa, większość dojeżdża do pracy w pobliskiej Wrześni. Taka to wieś. Jedynym rolnikiem, jeśli tak można o nim powiedzieć, jest radny z Gniezna. Człowiek, który w Kawęczynie nie mieszka, ale jest właścicielem okolicznych popegeerowskich pól i dwóch wielkoprzemysłowych ferm norek. To on zamierza wybudować tam trzecią fermę, tym razem na ponad milion kur. To przeciw niej protestują mieszkańcy.
Norki śmierdzą. Przy niesprzyjających wiatrach ludziom odechciewa się w Kawęczynie żyć. Kiedy inni wychodzą do ogrodu rozpalać grilla, oni chowają się w domach za szczelnie zamkniętymi oknami. Zwłaszcza pod wieczór i latem, kiedy ust nie można otworzyć, bo much jest tyle, że jak obsiądą dom, nie widać elewacji. W popegeerowskich blokach wiszące na klatkach schodowych lepy trzeba wymieniać kilka razy dziennie. Do tego myszy, które mnożą się ponad miarę. Jedyny plus tej plagi to bociany, które z powodu myszy pozakładały gniazda wokół ferm.
Reklama
Niektórzy, zwłaszcza młodzi, uciekają od smrodu, much i myszy, co zaowocowało powstaniem programu rewitalizacji dla miasta i gminy Września. Chodzi o to, żeby tak pokierować rozwojem regionu, by przeciwdziałać depopulacji, czyli powstrzymać mieszkańców przed ucieczką. Ferma kur ich nie powstrzyma. Kiedy więc gruchnęła wieść, że radny od norek planuje teraz hodować drób, ludzie nie musieli się nawet skrzykiwać. Stanęli do walki. Jedną z jej form były plakaty.
W ich rozwieszaniu pomagało wywodzące się z idei ruchów miejskich Stowarzyszenie Projekt Września. Wprawdzie samo stowarzyszenie nie brało udziału w tworzeniu grafik, ale w pełni zgadzało się z ich treścią i nie kryło się z tym – poinformowało o tym zarówno na swojej stronie internetowej, jak i facebookowym profilu. Radny i właściciel firmy wpisy na stronach potraktował jako dowód na działalność, która, jego zdaniem, godzi w dobre imię jego przedsiębiorstwa, i pozwał Projekt Września do sądu. Zażądał, by stowarzyszenie zapłaciło 15 tys. zł na cel publiczny. Prezes stowarzyszenia Damian Staniszewski nie ma wątpliwości – zarzuty są bezpodstawne, a pozew to próba zamknięcia ust i zablokowania ich działalności.