Zychowicz? Prowokator! Efekciarz! Upraszczacz! Takie głosy na temat autora "Niemców" docierały do mnie od paru lat. I co ciekawe, docierały z prawej strony. To znaczy ze strony środowiska, którego Zychowicz – piszący kolejno w "Rzeczpospolitej", "Uważam Rze" i "Do Rzeczy" – jest od lat integralną częścią. Na wściekłość i niechęć konserwatywnych kolegów zapracował sobie mocno. Łamiąc po kolei parę historycznych aksjomatów rodzimej prawicy. W "Pakcie Ribbentrop-Beck" stawiał tezę, że II RP zamiast prężyć muskuły i powtarzać zaklęcia, że „w życiu narodów najważniejszych jest honor”, powinna była iść z Hitlerem na Moskwę. W „Obłędzie ’44” pokazał, że Powstanie Warszawskie było niepotrzebnym rozlewem krwi, które tylko ułatwiły Sowietom późniejszą wasalizację Polski. Obie te książki stały się bestsellerami. Rozsierdziły prawicę, ale też pokazały, że nie jest ona jednorodna. I że obok tradycji insurekcyjno-piłsudczykowskiej istnieje w jej łonie jeszcze inna opowieść.
Jaka? To właśnie Zychowicz próbuje opisywać kolejnymi książkami. "Niemcy" od strony formalnej to miszmasz tekstów i wywiadów. Autor zdołał jednak ułożyć je tak, że czytelnik nie ma wrażenia przypadkowości. Może sobie za to wybrać wątki. Te batalistyczno-wojskowo-biograficzne znajdują się w pierwszej części, gdzie Zychowicz umieścił wywiady z (prawie wyłącznie) zagranicznymi historykami. Z Antonym Beevorem, Ianem Kershawem czy Stephenem Hardingiem, autorami tych wszystkich grubych książek o III Rzeszy, które już pojawiały się na polskim rynku.
Z perspektywy czytelnika nieco mniej wkręconego w – powiedzmy – frontowe dylematy feldmarszałka von Paulusa dużo ciekawsze będzą jednak część druga, czwarta czy piąta. Tam Zychowicz faktycznie rozwija główną tezę o lewackości Hitlera. Z jego perspektywy wygląda to tak. W początkach XX w. na Zachodzie skończyła się belle epoque, a zaczął wiek totalitaryzmów. Te były z gruntu lewicowe. Szły bowiem „od dołu”, wyrastając z emancypacji mas ludowych i chęci zburzenia dotychczasowego klasowego porządku. W praktyce przyjmowały różne oblicza. Bywały nacjonalistyczne (Hitler) albo internacjonalistyczne (bolszewicy, przynajmniej na początku). W sumie jednak wyrastały z tego samego pnia.
Reklama
Czysto historycznie rzecz ujmując, nie ma się co na Zychowicza krzywić. Było tak, jak opisuje. Postfeudalny świat monarchii i arystokracji upadł pod wpływem rewolucji przemysłowej i rozwoju demokracji (zasada jeden człowiek – jeden głos), którą lud sobie wywalczył w toku walki o własne człowieczeństwo. Zychowicza te zmiany chyba uwierają. On kibicuje (jak się wydaje) staremu porządkowi i prawicowość rozumie jako tęsknotę za klasowym porządkiem z czasów monarchii absolutnej. W tym sensie słusznie się więc piekli, że taki na przykład Hitler jest dziś nazywany „skrajnym prawicowcem”. Ma rację, mówiąc, że wódz III Rzeszy umarłby ze śmiechu, gdyby go nazwać „konserwatystą”.
Problem z tezami Zychowicza zaczyna się oczywiście wtedy, gdy próbujemy wyciągać z nich polityczne wnioski. Dopóki obraz „Hitlera lewaka” jest tylko historycznym namysłem nad wielkimi przemianami społecznymi XX w., to wszystko w porządku. Jeśli jednak „Niemcy” mają służyć dyskredytacji lewicy jako formacji politycznej tu i teraz, to już jest zupełnie inna rozmowa. Z tego, że Hitler odwoływał się do ludowości, chciał regulować tzw. wolny rynek i był wegetarianinem, nie można jeszcze wyprowadzać wniosku, że każdy polityk odwołujący się do zestawu lewicowych wartości musi z definicji skończyć jako rasista, imperialista i morderca 6 mln Żydów. Dla mnie to zupełnie oczywiste i myślę, że dla większości czytelników książek Piotra Zychowicza też.