Znany poseł PiS idzie warszawską ulicą w pobliżu Sejmu. Jest przygnębiony artykułem na swój temat w jednej z gazet. Spotyka polityków PO Donalda Tuska, Grzegorza Schetynę i Sławomira Nowaka. "Cześć" - witają go radośnie, i dalejże pocieszać zgnębionego kolegę z drugiej strony barykady.

Reklama

"No widzisz, przyjdź do nas" - rzuca Schetyna. "No jak to, przecież on atakował Platformę" - oburza się Nowak. "Daj spokój chłopakowi, na tym polega nasza praca, to jest nasz zawód" - karci Nowaka Tusk.

Nowak, typ młodego, bezrefleksyjnego partyjnego żołnierza, zna tylko politykę obecną. Polegającą na brutalnej łupaninie, która zmieniła ludzi partii w specjalistów od okładania się pałkami. Tusk pamięta politykę dawną, spokojniejszą. Politykę ideowych dyskusji i dostrzegania w przeciwniku człowieka. I może sobie czasem sięgnąć z wielkopańską nonszalancją do tamtej powoli szybko zapominanej tradycji.

Praca jak każda

Mnie zaciekawiło co innego. Że polityka to dla obecnego premiera zawód, to oczywiste. Z wykształcenia historyk, w swoim życiu nie zajmował się na poważnie niczym innym. Ale „praca jak każda inna”? To brzmi jak dowcip.

Z pewnością polityka bywała dla niego źródłem zgryzoty. W październiku 2005 r., w czasie zakończonej klęską kampanii prezydenckiej, gdy przedmiotem publicznych rozważań stały się rodzinne tajemnice Tuska, jego doradca opowiadał: "W jednej chwili stał się kłębkiem nerwów. Nie poznawałem go".

Ten sam doradca jeszcze przed pierwszą turą wyborów, gdy krążyły pogłoski, że Jacek Kurski zbiera informację na temat Tuskowej rodziny, przestrzegał: "Jeśli w kampanii ktoś dotknie spraw osobistych Donalda, koalicja PO" - PiS może nie powstać.

Reklama

Okazało się, że ten doradca miał rację.

Z drugiej strony poznał politykę jako producentkę niebywałych emocji i niebotycznych marzeń. W sierpniu 2005 r. dzięki optymistycznym sondażom i życzliwym mediom poczuł się już prezydentem. Z niezwykłą jak na polityka szczerością opowiadał o tym po porażce Piotrowi Najsztubowi w „Przekroju”. Według jego własnych słów, obserwując z pierwszego rzędu sejmowych foteli Lecha Kaczyńskiego składającego prezydencką przysięgę, widział siebie na jego miejscu. "To tamten moment ukształtował go w pełni jako polityka" - diagnozuje rzecznik prasowy PiS Adam Bielan.

W 2007 r. w wywiadzie dla Michała Karnowskiego i dla mnie Tusk powiedział: "Dosiadłem tego wierzchowca i siedzę na nim mocno".

Był wtedy liderem opozycji i tymi słowami opisywał swój stan ducha. Poczucie, że mocno panuje nad własną partią. I że spodziewa się bliskiego sukcesu w walce o władzę nad państwem. Osiągnął taki sukces już za kilka miesięcy.

Zbigniew Chlebowski, szef klubu parlamentarnego PO, przedstawia swojego lidera jako człowieka obdarzonego niezwykłą intuicją. Według jego relacji w 2007 r. w obliczu rozpadu koalicji PiS z Samoobroną i LPR większość czołowych polityków Platformy namawiała Tuska, aby nie ryzykował nowych wyborów. "Widzieli się już ministrami w rządzie z lewicą, po prostu klękali przed nim, żeby tylko się na taki rząd zgodził" - dopowiada inny współpracownik lidera PO. Nie posłuchał, uparł się. "Zdecydował w praktyce jednoosobowo, że gramy na nowe rozdanie, i wygrał" - Chlebowski jeszcze dziś nie ukrywa podziwu.

Komedia pomyłek

Ten podziw doprowadza nas do kolejnego pytania. Co się z nim dzieje w rok po osiągnięciu pierwszego wielkiego zwycięstwa. Czy nadal kieruje się intuicją? I czy go ona coraz częściej nie zawodzi?

Gdyby oceniać po wojnie o niedopuszczenie prezydenta Kaczyńskiego na szczyt Unii w Brukseli, można by odnieść wrażenie, że Tusk traci swoje przymioty. "Było i brzydko, i nieskutecznie" - trafnie napisał w DZIENNIKU Jan Rokita. "My się kierowaliśmy słusznością, a nie - jak nam często zarzucają - marketingiem" - przekonuje Chlebowski. Gdy jednak przyjrzeć się szczegółom tej akcji, pełnej niemądrych wypowiedzi i usiłowań, można podejrzewać, że głównym źródłem działania były emocje.

Wzburzony nieprzyjemnym spotkaniem z Kaczyńskim Tusk wprawił siebie i swoje otoczenie w stan bliski histerii. Według relacji współpracowników żądał zatrzymania prezydenta za wszelką cenę w kraju. "Gdy to usłyszałem, pomyślałem sobie, że kryje się za tym jakiś wielki plan" - relacjonuje minister rządu Tuska. "Nie kryło się nic. Ministrowie Nowak i Arabski musieli w panice szukać rozwiązań i nie znaleźli".

Kaczyński dotarł do Brukseli jak udręczony bohater, a Tuskowi trzeba postawić trudne pytania. Choćby o team, który go otacza. Jeśli doradzali mu głupio, powinni być jak najszybciej wymienieni. Błyskotliwy krytyk literacki, a dziś kancelaryjny minister Rafał Grupiński już kilka lat temu został sprowadzony (i skądinąd dał się sprowadzić) do roli człowieka, który wyprawiał się w Sejmie w okolice gabinetu Rokity, aby podsłuchiwać jego wypowiedzi dla dziennikarzy, a potem informować o nich Tuska. To są naprawdę mechanizmy dworskie. A dwór rzadko kiedy sprawdza się później w sytuacjach kryzysowych.

Zresztą prawda może być jeszcze boleśniejsza: Tusk wyzbywa się zdolności słuchania kogokolwiek poza własnymi emocjami i jego stan zbyt często udziela się otoczeniu. Obserwując premiera i prezydenta w Brukseli, można było odnieść wrażenie, że role między nimi się odwróciły. Tusk stracił pewność siebie, poczucie przewagi. Kaczyński czerpał z tego poczucia własną siłę.

Bez przyjaciół?

To niejedyny kłopot Donalda Tuska z ostatnich tygodni. Zamęt wokół brukselskiego wyjazdu przykrył informację z życia Platformy: Tusk musiał interweniować, aby utrzymać minister zdrowia Ewę Kopacz na stanowisku szefa mazowieckiej organizacji. Jej konkurenta Andrzeja Halickiego wspierał numer 2 w PO Grzegorz Schetyna.

Między Tuskiem a Schetyną doszło w tej sprawie do awantury, pierwszej tak żywo komentowanej w partii. Ich stosunki, choć nadal opierają się na poczuciu symbiozy, stają się przykładem przyjaźni coraz bardziej szorstkiej. Warto dodać, że wicepremier nie popierał podobno metod, jakimi rozegrano awanturę z prezydentem. I że w ogóle coraz częściej kreuje się na zwolennika rozwiązań racjonalnych wbrew nieco rozwichrzonemu, niespójnemu szefowi.

Kryzys dzielący ten tandem niektórzy politycy PO porównują do narastających rozdźwięków między Kwaśniewskim i Millerem. A przypomnijmy, tamte na poły ukryte rozdźwięki były ważnym czynnikiem rozkładu całego obozu postkomunistycznej lewicy. Ale też na porządku dziennym staje pytanie szersze: o ludzkie zaplecze władzy Tuska. Każdy lider jest trochę samotny, ale lider Platformy był zawsze odbierany jako polityk świetnie radzący sobie z ludźmi. "On oddycha płucami partii" - powiedział o nim kiedyś Rokita. I to zapewne prawda, tyle że jako szefowi rządu Tuskowi z tej umiejętności niewiele przyszło. Na zarządach PO potrafi głośno narzekać na skłócenie własnego otoczenia, na zbyt krótką ławkę tych,którzy naprawdę coś umieją.

To zaś przypomina w rocznicę zwycięstwa o ostatnim, a tak naprawdę pierwszym jego kłopocie - z własnym rządem. Mówi ważny członek tej ekipy: "Tusk okazał się lepszym premierem, niż się spodziewałem, ale teraz dochodzi do pierwszego poważnego testu. Połowa ministrów" - od Ewy Kopacz po Cezarego Grabarczyka - marzy o tym, żeby czmychnąć do Parlamentu Europejskiego. Ci, co zostaną, już mają kłopot, na kogo się orientować: na Tuska, który szykuje się do prezydentury, czy na Schetynę. Nadciąga kryzys gospodarczy, a wyborcom może już nie wystarczyć samo poczucie stabilizacji i odpoczynku od PiS. Dlatego spodziewam się w pierwszym kwartale przyszłego roku spektakularnych zmian w rządzie.

Uosobienie chaosu

"Spodziewam się" - łatwo powiedzieć. Pytanie, czego spodziewa się sam Tusk. Pozostał intuicjonistą przeskakującym od sytuacji do sytuacji. Mistrzem improwizacji, ale nie długiego dystansu.

Koledzy z rządu i kierownictwa partii zapewniają, że słuch społeczny nadal go nie zawodzi. "PiS zgłasza projekt zaostrzający przepisy karne. Już chcemy go odrzucić w pierwszym czytaniu, ale Tusk mówi "nie". Polacy nie zrozumieją naszego kroku" - relacjonuje zdarzenia z ostatnich miesięcy ważny polityk PO.

Tyle że to opowieść zaledwie o gaszeniu pożarów, a co poza tym? "Media wymyśliły sobie obraz perfekcyjnej ekipy szykującej skutecznie osłony dla każdej wpadki. Tymczasem więcej tam chaosu, niż im się zdaje. A już sam premier bywa uosobieniem tego chaosu" - opowiada inny współpracownik Tuska.

Dlaczego Tusk wystąpił nagle na szczycie ekonomicznym w Krynicy z pomysłem wprowadzenia euro w 2011 r., choć nie wiedział o tym nawet jego własny minister finansów? "Bo on tak już ma, lubi rzucić jakiś konkret, najlepiej z datą" - tłumaczy jeden ze współpracowników.

Dlaczego premier rzucił pomysł chemicznej kastracji pedofilów? To zostało zinterpretowane jako przejaw wyjątkowo wyrazistego, kontrowersyjnego marketingu. "To żaden marketing. Donald jest naprawdę uwrażliwiony na temat krzywdy dzieci. W swojej książkowej sylwetce przyznał się, że w dzieciństwie był bity przez ojca. To dla niego superpoważny temat" - tłumaczy ten sam współpracownik.

Dlaczego premier udzielił poparcia dla też kontrowersyjnej propozycji zreformowania uczelni wyższych, a potem wokół tematu zapanowała cisza? Tłumaczy to jeden z ministrów: "Bo Tusk nie znajduje wspólnego języka z minister Barbarą Kudrycką. Ona ciągle zmienia zdanie, on jej słucha jednym uchem i po pięciu minutach ma dość. W efekcie przestał się z nią w ogóle spotykać".

Dlaczego w takim razie nie wymieni Kudryckiej na innego ministra? I tu pada wyjaśnienie bardziej generalne: "Donald uważa, że część ministrów mu się nie udała, ale za ich plecami nie widać lepszych. Więc trzyma tych, którzy są".

Nie ma nic wspólnego

Trzyma, często nie widując ich, poza rutynowymi radami ministrów, przez długie tygodnie i pozwalając im tylko zgadywać, jakie są jego intencje co do różnych przedsięwzięć. Minister edukacji Katarzyna Hall od miesięcy przekonuje Polskę, że sześciolatki nie powinny iść do szkół. Ale tak naprawdę premier w tej sprawie głosu nie zabrał, a rząd niczego nie przesądził. Pani Hall wisi więc w próżni.

Ile w tym zbioru przypadków, ludzkich słabości, a ile gry z własnym otoczeniem i ze światem? Co jakiś czas Tusk wpada w złość albo w panikę i sam siada nad sprawami państwa, próbując wszystko ogarnąć, przeczytać papiery, weryfikować to, co mówią mu jego ludzie. "Nic dziwnego, skoro co i rusz styka się z przykładami indolencji państwowej machiny. Na przykład przychodzą do niego ważni urzędnicy NFZ i w oficjalnych sprawozdaniach mylą się o jedno zero w rachunkach" - relacjonuje minister z kancelarii premiera.

Inna sprawa, że ludzie z jego otoczenia przyzwyczaili się, że nie wszystko, co mówi im Tusk, trzeba brać do końca serio. Czasem przychodzi poruszać się w świecie fikcji, niedomówień.

Dzieje się tak zwłaszcza wtedy, gdy na horyzoncie pojawiają się nieprzyjemne lub kłopotliwe zarzuty. Oto premier czyta w gazecie, że Maciej Krupa, niespełna trzydziestolatek bez żadnych kwalifikacji i nawet zainteresowań, został dyrektorem Muzeum Westerplatte. Historia jest przedmiotem małego skandalu. Więc numer jeden sprawia wrażenie zdziwionego, zastanawia się głośno, jak mogło do tego dojść. A przecież wszyscy wokół niego wiedzą, że taka decyzja wymagała jego zgody. I polityka personalna na Pomorzu Gdańskim, i uczczenie rocznicy wojny to dla niego priorytety.

Takich sytuacji, kiedy Tusk o czymś nie wie albo coś odkrywa, było już sporo. Prezydent Wrocławia Rafał Dutkiewicz, gdy objawił własne polityczne ambicje kolidujące z planami Platformy, stał się przedmiotem nacisków i nawet niekorzystnych dla miasta rządowych decyzji. Kojarzono je z wicepremierem Schetyną, który traktuje Dolny Śląsk jako swoją strefę wpływów. Za każdym razem, gdy premier spotykał się z Dutkiewiczem, ściskał go serdecznie. Kiedyś powiedział: "No wiesz, to chłopcy tak szaleją, ja z tym nie mam nic wspólnego".

Muszę mieć killera

Dobrze znający Tuska polityk prawicy przekonuje, że tak naprawdę był on twardy od zawsze. "Już na początku lat 90., kiedy kierował gdańskim Kongresem Liberałów, koledzy nazywali go „czarusiem”, bo pokrywał gładkimi słowami chęć zadania ciosu. Tyle że nie przyznawał się do tego nawet przed samym sobą" - zapewnia mój rozmówca.

To może prawda, ale takie wrażenie było długo łagodzone innym - Tusk jawił się jako polityk niepchający się na szczyty. Jako człowiek cierpiący raczej na brak woli niż jej nadmiar. W drugiej połowie lat 90. skutecznie marginalizowany w Unii Wolności żył jak polityczny rentier, bardziej zainteresowany wydawaniem albumów o Gdańsku niż warszawskimi rozgrywkami. Nawet gdy zabrał się za tworzenie Platformy, długi czas potrafił nadać swoim zaangażowaniom postać nieomal towarzyskiej gry.

Od 2005 r. tak już nie jest. Frontalne starcie wyryło na nim piętno nie do zmycia. Po przegranej kampanii opowiedział o swojej wymianie zdań z Lechem Kaczyńskim. Na skargi pod adresem Jacka Kurskiego miał usłyszeć od obecnego prezydenta, że nawet jeśli to sk..., to lepiej go mieć po swojej stronie.

Ostatnio Tusk jako premier wysłuchiwał skarg pewnej szanowanej pomorskiej posłanki PO na Sławomira Nowaka. Ten wyjątkowo niepopularny człowiek od partyjnej mokrej roboty zdążył się narazić wszystkim w partii arogancją. "Po co ty go przy sobie trzymasz?" - spytała w końcu pani poseł. "No wiesz, muszę mieć kogoś od zabijania" - odpowiedział Tusk. Przerażona kobieta powtórzyła historię partyjnym kolegom.

Okrucieństwo Tuska, opowieści o tym, jak to kości jego politycznych rywali bieleją na niejednym cmentarzu, są odrobinę przesadzone. Każdy pamięta, że wiosną 2006 r. Tusk przekonał z łatwością zarząd PO do wyeliminowania swego wieloletniego przyjaciela Pawła Piskorskiego. Ale już nie każdy przypomina sobie wstęp do tych wydarzeń: próbę zorganizowania przez Piskorskiego do spółki z Bronisławem Komorowskim i Janem Rokitą koalicji wewnątrz PO, która mogłaby zmarginalizować Tuska. Wtedy po raz ostatni obecny premier poczuł na karku we własnej partii gorący oddech swoich konkurentów. Takie doświadczenia uczą. Czyż można się dziwić, że gdy dziś szef MSZ Radosław Sikorski zaczyna na moment wyprzedzać premiera w sondażach popularności, w PO zaczynają się natychmiast gorączkowe spekulacje na temat jego dalszych losów. A gdy tenże minister staje się nagle przedmiotem z dawna zapomnianego dochodzenia prokuratury, te spekulacje zmieniają się w plotki.

Siła dworu

Niechby jednak był i brutalny. Gorzej, że umiejętność niepamiętania, niezauważania dotyczy sytuacji, które szkodzą tej ekipie i państwu. Tusk szalał, kiedy rząd po raz pierwszy nie mógł się zająć pakietem ustaw zdrowotnych, bo Ewa Kopacz ich dobrze nie przygotowała. Ale pani minister włos nie spadł z głowy do dziś, być może dlatego, że pomogła w trudnych chwilach chorej siostrze premiera. On sam woli brać jej wpadki na swoje barki.

Co jakiś czas Tusk woła: tak dalej być nie może, np. czytając, jak to minister sportu Mirosław Drzewiecki spóźnił się po raz kolejny do pracy. A jednak ministrowi nie grozi nic złego, skoro organizuje alkohol na wspólne biesiady i przywozi Tuskowi z zagranicy drogie prezenty. Nic też dziwnego, że gdy ostatnio ten sam minister wciągnął Tuska i Schetynę w pożałowania godną awanturę z działaczami PZPN, także był pewny swej bezkarności. Ma sam naprawiać własne błędy. A skoro tak, to jak na razie każdy minister wydaje się względnie bezpieczny, bo trudno sobie wyobrazić większą kompromitację.

Instytucja dworu symbolizuje tyleż siłę władzy Tuska, co jej słabość. Siłę, bo dwory miewają tylko monarchowie, a pozycja poszczególnych członków tego przyjacielskiego kółka jest zawsze nie do końca pewna. Mogą być czasem niewpuszczeni do gabinetu szefa, a nawet potraktowani gorzej. Przekonał się o tym Paweł Graś, wypadając definitywnie z grona dworzan, czy Rafał Grupiński, któremu odmówiono teki ministra kultury. Ale dwór skupia ludzi zasadniczo pewnych własnej bezkarności. Trudno sobie wyobrazić lepszy symbol niechęci szefa do otwierania się na nowych ludzi i nowe pomysły, a historia z komedią pomyłek wokół ostatniego brukselskiego szczytu ilustruje tę tezę bezbłędnie.

Ale jest i coś gorszego. Dwór to symbol politycznej amatorszczyzny, która nie zawsze być musi, ale która bywa groźna. Symbolem najważniejszych decyzji, na przykład tej o tarczy antyrakietowej, podejmowanych w biegu, w następstwie krótkiej wymiany zdań z ministrem Nowakiem, który przypomni ostatnie sondaże, ale przecież nic więcej.

Ostatnio PO rzuciła bardzo słuszny pomysł - dodania do ustawy o finansowaniu partii politycznych wymogu tworzenia za budżetowe pieniądze partyjnych think tanków, Pomysł został rzucony i zaraz zarzucony - ponoć z woli Tuska, choć Platforma mogłaby się pozytywnie odróżnić jego forsowaniem od opozycyjnego PiS. No pewnie, po co eksperckie zaplecze, po co merytoryczne nasiadówki, kiedy można wszystko obgadać raz-dwa z dworem?

Poszukiwanie wielkości

Jest zręcznym intuicjonistą umiejącym dobrać trafne środki i osiągać cele. Ale za czym naprawdę goni, po co wyciąga rękę? Jego dawny kolega przekonuje, że chodzi o prostszą wizję, niż myślimy. "Mówił już przed laty: wyobraź sobie, siedzimy w Pałacu Prezydenckim, telefony wyłączone, oglądamy telewizję, jest spokój".

W takim ujęciu wielka realna władza byłaby niezbędnym etapem do spełnienia zasadniczego marzenia, ale i uciążliwym brzemieniem. Jan Rokita relacjonował po odejściu z polityki swoje spory z Tuskiem. Miał go wielokrotnie przekonywać do robienia „rzeczy wielkich”. Nie znajdował zrozumienia. Tusk kreował się na małego „czeskiego” realistę.

Ale nie wszyscy takim go widzą. Dawny doradca premiera, pomimo całego krytycyzmu wobec jego poszczególnych posunięć, broni go: "On szuka miejsca w historii, tyle że na oślep. Łapie się za jedno, potem za drugie. Ale potrafi zapytać: powiedzcie, jak zostać wielkim?"

W czym współczesny polityk może znaleźć wielkość? "Na przykład w przeforsowaniu reformy emerytalnej, ostatnio Tusk mocno w to uwierzył" - podrzuca członek kierownictwa PO. A potem dodaje: "Tusk chciałby być dobrym premierem. Dlatego stał się ostatnio tak bardzo wkurzony, bo widzi, ile rzeczy nie wychodzi".

Możliwe, że to właśnie ta wkurzona twarz ukazała nam się przy okazji awantury o Brukselę. Krytycy uważają, że tak już zostanie. Według Adama Bielana Tusk zmarnował pierwszy rok rządów, a teraz, gdy jego czar zacznie przemijać pod naporem ekonomicznego kryzysu, staniemy się świadkami kryzysu Tuska premiera. Ostrożniejszy Rafał Dutkiewicz chwali za stabilizację, ale mówi o grzechu zaniechań. – Nie ruszono podatków, zbyt wysokich kosztów pracy, Zmarnowano pół roku, bo Ministerstwo Rozwoju Regionalnego musiało rozdysponować na nowo, chyba dla zasady, unijne środki – wylicza jak mantrę liberalny i proeuropejski potencjalny konkurent Tuska.

Politycy PO zwierają szyki wokół premiera. Zbigniew Chlebowski wylicza tytuły ustaw, które zalewają właśnie parlament. Snuje wizję państwa odbiurokratyzowanego, w którym za rok biznesmen bedzie załatwiał wszystkie swoje sprawy przy jednym okienku. Inni szukają bardziej oryginalnych uzasadnień. – On się nie zasklepia, jest ciekawy świata. Żeby zapoznać się z tematyką energetycznego bezpieczeństwa, potrafił się radzić Piotra Naimskiego, mimo jego związków z PiS. Zobaczy pan, on nas jeszcze zaskoczy.

Czyżby miał wrócić do czasów, gdy był prekursorem liberalnych poglądów ekonomicznych w Polsce? Gdy, jak mówił mi kiedyś jego gdański przyjaciel Maciej Duda, nie tylko niebezpiecznie żył (jako opozycjonista w PRL), ale i niebezpiecznie myślał.

To chyba zbyt wygórowane oczekiwanie, polityka bardzo się zmieniła od tamtego czasu. Tusk co prawda raz już zaskoczył, zmieniając się z nieco sennego outsidera w twardego lidera. Tyle że to liderowanie służyć ma, jeśli wierzyć większości relacji, jednemu – spełnieniu marzenia o panowaniu, a nie rządzeniu. O wyłączonych telefonach i telewizji z Eurosportem? Złośliwa interpretacja osoby niezbyt życzliwej, ale...

Trochę z Olka i z Lecha

W swoich dawnych i dzisiejszych przymiotach i słabostkach Tusk jest, paradoksalnie, mieszaniną dwóch ostatnich prezydentów – Aleksandra Kwaśniewskiego i Lecha Kaczyńskiego. W teorii to dobra prognoza, aby ubiegać się o ten szczególny urząd.

Swoje podobieństwo do Tuska dostrzegł sam Kwaśniewski, zapraszając go w 2004 r. do swojego pałacu. "My, Donald, jesteśmy tacy sami, musimy się trzymać razem przeciw tak niesympatycznym ludziom jak Miller i Rokita" - tłumaczył bełkotliwie. I faktycznie upodabnia ich do siebie niewątpliwa inteligencja emocjonalna pomagająca mówić ludziom to, co ci chcą usłyszeć. I ta swoista bardzo medialna sympatyczność kupowana przez Polaków, toteż łatwo zmieniająca się w teflonowość.

Podobieństwo Tuska do Lecha Kaczyńskiego wydaje się na pierwszy rzut oka bardziej absurdalne. Z jednej strony profesorski, pryncypialny aż do upierdliwości starszy pan. Z drugiej – wyluzowany, choć młodszy tylko o 8 lat, rzecznik polityki „lekkiej”, przez lata próbujący łączyć życie publiczne z życiem przyjemnym. A jednak...

Obaj byli zawsze ludźmi „normalnymi”, dostrzegającymi świat poza polityką i kultywującymi niepolityczne znajomości. Nic dziwnego, że dobrze im się ze sobą rozmawiało i nawet niedawno powracali w rzadkich chwilach do dawnego języka. Podczas sławetnej narady w Juracie, gdzie Tusk wytargował od Kaczyńskiego zgodę w sprawie traktatu lizbońskiego, wróciły nawet czasy dawnej zażyłości. Obserwujący ich przez szybę ludzie z obu dworów nie posiadali się ze zdumienia, że panowie po raz czwarty rzucali się sobie w objęcia, robiąc niedźwiadka. "Dziś Donald nie dogaduje się już tak dobrze z prezydentem, odkąd przestał pić wino" - komentuje z leciutkim sarkazmem znaczący poseł PO.

Kampania 2005 r. i późniejsza logika podziału przerobiła ich obu, choć Tuska bardziej, w politycznych drapieżników. Aby stać się sprawnymi maszynami do wygrywania, ludzie „normalni” muszą nieustannie zadawać gwałt swojej naturze, co zwiększa ich nerwowość i skazuje na zmienne nastroje. To trochę dlatego pałac prezydenta Kaczyńskiego bywał w ostatnich latach opisywany jak „ostatnia kwatera Hitlera” pełna zmiennych nastrojów, histerii, przesadnych obaw i niepohamowanych nadziei. Kancelaria Tuska przypomina niekiedy podobne miejsce, a sposób poprowadzenia awantury z wstrzymywaniem kolejnych prezydenckich samolotów to, jak się zdaje, konsekwencja takiego stanu rzeczy. Tylko terapie obu bywają odmienne. Kaczyński szuka ich częściej w uspokajających pogawędkach z kobietami. Tusk – w atmosferze męskiego braterstwa przy futbolu lub oglądaniu Eurosportu.

Różnica jest jedna, za to zasadnicza – ani Kwaśniewski, ani Kaczyński nie był premierem. Ten pierwszy umknął zawczasu realnej władzy, ten drugi przeszedł test rządzenia krótko i połowicznie. Tusk – jest. I wprawdzie dziś przed większą aktywnością, energią, odwagą, powstrzymuje go jedna myśl, na którą powołują się ukradkiem jego koledzy z PO: skoro jest tak dobrze, skoro mamy 50 proc. w sondażach, po co cokolwiek zmieniać. Ale przecież taka dobra koniunktura nie trwa wiecznie. Moment próby, testu, o którym mówił kolega Tuska z rządu, może przyjść w każdej chwili.

A na premierostwo jest po prostu skazany. Jako lider zwycięskiej partii, ale teraz bardziej niż kiedykolwiek, bo zapewne, jak przewiduje Paweł Piskorski, będzie się trzymał tego urzędu do ostatka. Żeby nie dopuścić do niego (jak najdłużej? w ogóle?) swego wieloletniego przyjaciela Schetyny. Więc musi poszukać wielkości, nawet myśli o niej, tylko czasem.