Magdalena Rigamonti: Fotogeniczny jest?
Wojciech Grzędziński (na zdjęciu): Hmm. W miarę.
Łukasz Kamiński: Mruży oczy.
Grzędziński: Jak były nominacje sędziowskie... Proszę sobie wyobrazić – 40 sędziów, każdy chce mieć zdjęcie z prezydentem, potem ze swoją rodziną i prezydentem, i na każdym zdjęciu ten prezydent powinien dobrze wyglądać.
Kamiński: I jest jak na ściance na imprezie. Trzeba pilnować. Prezydencie, oczy. Ale tak, żeby nikt nie zauważył. Wystarczyło, że usłyszał nasz głos.
Macie zdjęcie z Bronisławem Komorowskim?
Kamiński: Zrobiliśmy dopiero ostatniego dnia prezydentury.
Ile zdjęć powstało?
Grzędziński: Cztery miliony. Przekazaliśmy już całe archiwum.
Fabryka?
Grzędziński: Stworzyliśmy firmę, serwis fotograficzny prezydenta Komorowskiego, sprawną maszynę. W niektórych gazetach uważano nawet, że darmową agencję fotograficzną. Zdarzały się telefony, że potrzebne jest zdjęcie papieża Benedykta XVI, bo ktoś zauważył, że mamy zdjęcia ze spotkania Komorowski – Benedykt XVI i chcieliby tylko Benedykta... Umiem odmawiać. Pytałaś o fabrykę. Przy wielu sytuacjach to była fabryka, przy tych nominacjach sędziowskich czy profesorskich. Powtarzalny scenariusz i sceneria też, zmieniają się tylko osoby przy prawej ręce prezydenta. Kadr jest ten sam. A potem każdemu z nominowanych czy odznaczonych wysyłaliśmy link do pobrania zdjęć.
Pamiętacie, jak Jan Kulczyk dostawał odznaczenie?
Grzędziński: Łukasz wtedy fotografował. Przy takiej liczbie uroczystości, spotkań, orderów pamięta się chyba tylko tych najsławniejszych, największych. Po pięciu latach wszystko się zlewa. Jakbym miał sobie przypominać, kogo fotografowałem, to Jurka Owsiaka, Andrzeja Wajdę i... nazwisk jest tyle. Nie wiem, za co kto dostał. Ale wszystkie zdjęcia są opisane. Pamiętaj, że ja do kancelarii nie przyszedłem robić shakehandów. Nie jestem od tego. Szukałem sytuacji, które się dzieją poza protokołem. Trzeba było być czujnym na wszystkie ponadstandardowe zdarzenia. W naszym albumie jest takie zdjęcie, kiedy podczas nominacji sędziowskich dziecko zaczyna się chować za nogi matki, prezydent zagląda, gdzie to dziecko się skryło, i dzięki temu jakieś życie w zdjęcie wstępuje. Albo wręczenie obywatelstw. Rządek ludzi czeka w kolejce do prezydenta. Sztywna formuła i znowu dzieciaki. Wbiegają, kręcą się w kółko i ta sztywność znika. Protokół się wali.
Przeszkolili was, jak macie się zachowywać podczas wizyt głów państw, co wam wolno, czego nie?
Grzędziński: Nie, mieliśmy na ten temat tylko wyobrażenia. Wcześniej pracowaliśmy w mediach, jeździliśmy na wizyty zagraniczne z premierami i prezydentami. Wtedy nam się wydawało, że jak są trzy punkty programu do obfotografowania w ciągu jednego dnia, to już masakra. Teraz wiemy, że prezydent może mieć piętnaście punktów dziennie, od 7 rano do 23 w nocy, a my razem z nim. I jeśli ktoś z jakiejś korporacji mówi, że umie pracować w stresie, to ja mówię: człowieku, nie wiesz, co to stres.
Wojtek, to zdjęcie Bronisława Komorowskiego tyłem, kiedy tak stoi sam na tle Pałacu Prezydenckiego...
Grzędziński: Po przegranych wyborach nabiera innego znaczenia, ale wtedy, kiedy było robione, prezydent był pewien, że wygra. Na tym zdjęciu widać samotność urzędnika, samotność, mimo że przecież otoczony był ogromną grupą ludzi.
700-osobowym dworem.
Grzędziński.: Choćby nie wiem ile osób było w otoczeniu, to i tak odpowiedzialność ponosi jedna osoba. Po latach wiem, że nikomu nie zazdroszczę bycia prezydentem.
Dwór sterował prezydentem Komorowskim, filtrował informacje, które do niego docierały, w pałacu walczyły różne strefy wpływów.
Grzędziński: Nie wciągniesz nas w taką rozmowę. Wyobraź sobie tylko setki osób z dużymi ambicjami i chęciami, by być jak najbliżej prezydenta i mieć na niego jak największy wpływ. Już?
„House of Cards”?
Grzędziński: Na pewno. Myślę, że w każdym kraju, w najważniejszym urzędzie państwowym jest jak w „House of Cards”. Zresztą, jak patrzę po swojej gminie na Mazurach, to tam też jest.
Kamiński: My byliśmy z boku, oddzielną komórką, pokojem 110.
Grzędziński: No bo co ma fotograf do polityki? Nic. Zostałem osobistym fotografem prezydenta Komorowskiego, bo robiłem dobre zdjęcia prasowe, chwilę wcześniej dostałem World Press Photo i kilka innych nagród, chociaż jak się później okazało, wielu bliskich współpracowników prezydenta nie wiedziało, co to za facet kręci się z aparatem przy szefie. Potem się tylko wszyscy dziwili, że jestem przychylnie przyjęty przez media.
Pamiętam, kiedy przyjmowałeś tę robotę...
Grzędziński: Właśnie, robotę. To jest robota, która zdarza się raz w życiu.
Myślałam wtedy, że Kancelaria Prezydenta wygra na tym, będziesz promowany, chwalić się będą tobą, zdjęciami, które robisz Komorowskiemu. Będzie tak jak z Mario Testino, który robi zdjęcia brytyjskiej rodzinie królewskiej. Niby zwykłe, rodzinne, ale Pałac szczyci się, że zrobione przez Testino.
Grzędziński: Zrobiłem, ile mogłem. Nie liczyłem, że będę promowany. Abstrahując ode mnie, od chwalenia się mną, to nie wiem, czy ludzie, którzy byli przy prezydencie, a potem w komitecie wyborczym bagatelizowali zagrożenie czy też może bali się o tym zagrożeniu powiedzieć szefowi albo może nie doceniali siły różnych mediów. Nie wiem. A wyszło, jak wyszło.
Kamiński: Sztab ludzi nad tym pracował. My wydaliśmy album podsumowujący pięć lat prezydentury, i tyle. Prezydentura nigdy w ten sposób nie była pokazana, w takiej formie zamknięta.
Komorowski wydawał się sztywniakiem.
Kamiński: I powiedz jeszcze, że pilnował żyrandola...
Grzędziński: 1500 razy wyjeżdżaliśmy z nim w Polskę. Śmieliśmy się nawet, że to są „cztery gminy w trzy godziny”. Wchodził w tłum, robił sobie selfie z ludźmi. Z ręki, był w tym wprawiony. Zagadywał, świetne wyjazdy. Przykro mi, że się mówi, że nic nie robił, z ludźmi się nie spotykał, jak ja widziałem, że się spotykał. Widziałem tłumy, które czekały, żeby przybić z nim piątkę. Był gościem, na którego czekają uczennice podstawówki z napisem „One Direction” i pytają: Panie prezydencie, załatwi pan koncert „One Direction” w Polsce?
Obiecał?
Kamiński: Nie, ale porozmawiał z nimi. Było bardzo przyjemnie, na luzaku. Potem, jak już wracaliśmy, to pytał, co to za zespół i co śpiewają.
Grzędziński: Pamiętam, jak byliśmy na Woodstocku, wielka flaga Polski zasłaniająca tysiące ludzi pod sceną i ogromne wzruszenie, patriotyczne uniesienie. Lubili go chyba wszyscy, którzy się z nim spotykali. Zbijał dystans, umiał rozmawiać. Zdarzało mu się zatrzymywać kolumnę samochodów i podchodzić do ludzi. My zawsze z któregoś samochodu dawaj, dzida za nim.
Myślałam, że jeździliście tym samym samochodem.
Grzędziński: Nigdy nie jechałem samochodem z prezydentem.
Kamiński.: Zatrzymał kolumnę, bo zobaczył płaczącą dziewczynkę. Wysiadł, rozmawiał z nią. Chyba się zgubiła. Pogadali sobie, mała się uspokoiła, rodzice się znaleźli i wszystko było w porządku. Dzieci nie mają zadęcia, tak samo traktują panią w sklepie i prezydenta.
Grzędziński: A media go pokazywały jako mruka siedzącego w wytwornym fotelu.
I dlatego przegrał wybory?
Grzędziński: Ale ja wcale nie mówię o kampanii, tylko o prezydenturze. My nie obsługiwaliśmy kampanii.
Widzieliście, jak przegrał?
Grzędziński.: Byliśmy w sztabie i podczas pierwszej, i podczas drugiej tury wyborów. Z internetu i od dziennikarzy można się było dowiedzieć wcześniej, jakie są wyniki.
Kamiński: Ale wiemy też, że ci, którzy zakłócali wiece wyborcze Komorowskiego, byli bardzo zorganizowani, nie wyglądali na zwykłych przeciwników działających spontanicznie, to były jakieś antykomorowskie bojówki krzyczące te same hasła.
Grzędziński: Dość z polityką. Teraz możemy opowiadać, jak fotografowaliśmy wizyty w Polsce prezydenta Obamy.
Kamiński: Albo pierwsze odwiedziny w Białym Domu. To był grudzień 2010 r. Podchodzi do mnie osobisty fotograf Obamy, pokazuje mi różne pomieszczenia, tłumaczy, co, gdzie i jak w tym Białym Domu, i nagle wchodzi Barack Obama. Mówi cześć, wyciąga rękę i się przedstawia: Barack Obama. Na to ja: Cześć, Łukasz Kamiński.
Grzędziński: A kiedy Obama był w Polsce, to oprócz dziesiątek oficjalnych medialnych sytuacji były też takie jak ta, kiedy prezydenci siadają w gabinecie i jest jeszcze tylko tłumacz i ja.
I prezydent Komorowski mówi: albo zniesiesz wizy, albo śmierć?
Grzędziński: (śmiech) Zrobiłem dwa zdjęcia i musiałem wyjść, ale miałem poczucie, że to są momenty, w których nigdy bym nie uczestniczył, gdybym nie został fotografem prezydenckim.
Wojciech Modest Amaro, który szykował obiad dla obu prezydentów, mówił mi, że Obama nic nie zjadł, tylko grzebał w talerzu, a wszystko to ze względów bezpieczeństwa.
Grzędziński: W ogóle mnie to nie dziwi. Podczas drugiej wizyty Obamy wszystkie posiłki włącznie z wodą były przywiezione ze Stanów. Pamiętaj, że przyjechało z nim kilkaset osób.
Kanclerz Merkel też była taka ostrożna?
Grzędziński: Nie. Ale wiadomo, że każde jedzenie jest sprawdzone. To, co jadł prezydent Komorowski, też było sprawdzane. To przecież kwestia bezpieczeństwa głowy państwa. Im mniej się o tym mówi, tym lepiej.
Mieliście dostęp do prywatnych apartamentów prezydenckich?
Kamiński: Na samym początku prezydent powiedział: Łukasz, jeśli tu wchodzisz, to bez aparatu. Tu jest nasza ostoja, nasza prywatność, nasza rodzina.
Czyli w Budzie Ruskiej też nie byliście?
Grzędziński: Nie byliśmy. Kilka razy byliśmy za to na wyjazdach półprywatnych. Prezydent jechał na narty, ja z nim, tyle że ja na desce. Przed nim. Zatrzymywałem się i robiłem zdjęcia. Pewien minister we mnie wjechał w obiektywach kamer i potem przez lata się do mnie nie odzywał. Pamiętam, jak TOPR-owcy zwozili jakiegoś biedaka, co się połamał. Zjechali, prezydent podszedł do nich i pyta, czy może jakoś pomóc, ale zaczęli go przeganiać jak gapia. Jeden nawet mówi: nie przeszkadzaj, k...wa, a po chwili: o, przepraszam, panie prezydencie. Jeszcze mi się coś przypomniało. Prezydent miał wpłynąć do Łeby. Pomyślałem, że fajnie by było to wpłynięcie zrobić z morza. Pogadałem z chłopakami ratownikami i wypłynęliśmy małą motorówką w morze. Byłem ubrany w czerwony gumowy strój, bo fale były takie, że nas zalewało. Jak podpłynęliśmy do łódki z prezydentem, to szef mnie nie rozpoznał, kurtuazyjnie więc pomachał ręką i tyle. Ale zdjęcie zrobiłem. Innym razem w Szwajcarii biegłem w lakierkach za prezydentem, wbiegłem na lód, poślizgnąłem się i przygrzałem głową w beton. Strasznie dużo biegałem za tej prezydentury.
Widzę, że nie chcecie mówić o Annie Komorowskiej.
Grzędziński: Współpracowała tylko z jednym fotografem.
Kamiński: Ale pamiętam, jak polecieliśmy z Pierwszą Damą na pielgrzymkę smoleńską. To był 11 kwietnia 2011 r. W Polsce było ciepło, tam zero stopni, śnieg z deszczem. Ja w garniturze i cienkim płaszczu. I rosyjska fotoreporterka nałożyła mi różową ciepłą czapeczkę. Widać mnie w tej czapeczce na jednym zdjęciu. Jestem tłem do przemawiającej Anny Komorowskiej.
Grzędziński: Przekazałem obowiązki Andrzejowi Hrechorowiczowi, który został osobistym fotografem prezydenta Dudy, opowiedziałem, na czym ta praca, oprócz robienia zdjęć, polega i mam nadzieję, że sobie poradzi. Mówiłem, że jak prezydent jest na wakacjach, to można nadgonić z opisywaniem zdjęć, katalogowaniem, przegrywaniem.
Kamiński: Albo odpowiadaniem na e-maile w rodzaju: podczas wizyty (tu pada nazwa miejscowości) stałem w tłumie. Mam nadzieję, że jestem na zdjęciu. Proszę o przesłanie fotografii. I zaczynało się szukanie. Jak zdjęcie było, to wysyłaliśmy. I tak ze wszystkimi wizytami. Również tymi zagranicznymi i tymi, kiedy do Polski przyjeżdża głowa państwa.
Lubię to zdjęcie, kiedy Angela Merkel idzie na plaży w Juracie z prezydentem Komorowskim. Pamiętam, on jedyny na bosaka z podwiniętymi spodniami.
Grzędziński: O widzisz, i takie rzeczy się zapamiętuje z prezydentury. Pamiętam, jak jechaliśmy przez posiadłość króla Hiszpanii. Jedziemy, a tam się sarenki pasą. U szejków na Półwyspie Arabskim było jeszcze ciekawiej. Bogato, bardzo bogato. No i był prawdziwy szejk hand.
W Japonii było słynne „Chodź, szogunie” i prezydent stanął na fotelu.
Grzędziński: To bzdury z tym fotelem. To było miejsce, na które można było stanąć, przygotowane do wspólnej fotografii. To była wyczerpująca wizyta, w sumie z przelotem 39-godzinna. W nocy przeszedłem trzema ulicami Tokio, żeby nie było, że nic nie widziałem.
Prezydent urywał się ochronie?
Grzędziński: Jak Jan Paweł II? (śmiech). Robił dużo rzeczy prywatnie. Zdarzało się, że szedł do restauracji ze współpracownikami, zdarzało się, że z przyjaciółmi. Wtedy nie fotografowaliśmy.
Nie korciło?
Grzędziński: Korciło, ale była umowa. Były rzeczy, które z mojej strony też nie podlegały negocjacji, jak ustawianie zdjęć i używanie Photoshopa.
Ale portrety prezydenta – i ten z wąsami, i ten bez wąsów – twojego autorstwa są i ustawiane, i sphotoshopowane.
Grzędziński: Przecież to portrety, a portrety trzeba ustawić. Prezydent na tym zdjęciu jest dość mocno upudrowany. Zdjęcia były robione rano, zimą. Prezydent przyszedł na tę sesję prosto ze spaceru, zmarznięty, zaczerwieniona twarz i Beata, która robiła makijaż, musiała zakryć to, co zrobił mróz. Proste. Później tych zdjęć nie można było robić, bo każda godzina była wypełniona.
Kamiński: Prezydent ma dużą rodzinę, dzieci, wnuki i dbał o to, żeby poświęcić jej sporo czasu.
Grzędziński: Dla mnie moja praca kończyła się wtedy, kiedy zaczynał się jego prywatny czas. Mnie chodziło o to, żeby nie zalać tej prezydentury orderami, shakehandami i tym, co się dzieje w Sali Kolumnowej, w której odbywała się większość imprez prezydenckich, tylko pokazywać jak najwięcej kulis, tę człowieczą stronę, bez piedestału.
Nie udało się.
Grzędziński: Na zdjęciach się udało. A piedestał i żyrandol były zdemonizowane w mediach.
To wina prezydenckiego dworu.
Grzędziński: Ty to powiedziałaś. Chyba cieszę się, że to już się skończyło, choć polubiłem prezydenta Komorowskiego, o którym w robocie mówiliśmy z dumą Kierownik Kraju.