Wszystkie te programy to jednak niewinne, wręcz cnotliwe produkcje, imponujące swą powściągliwością w porównaniu z tym, co telewizje zafundują nam za chwilę. W duńskim Kanal 4 niebawem wyemitowany zostanie pierwszy odcinek „Ciąży z nieznajomym”. W dużym skrócie: miliony ludzi przed telewizorami będą obserwować, jak kilka kobiet wybiera ojców dla swoich przyszłych dzieci spośród grupy facetów wyselekcjonowanych na castingach. Mężczyźni będą przechodzili testy fizyczne, psychiczne i medyczne. Następnie zrobią co do nich należy i... arrivederci, adios, adieu, vi ses, goodbye. Producent programu tłumaczy, że jest to „odpowiedź na zapotrzebowanie ze strony społeczeństwa”, w którym jest coraz więcej singli, pragnących mieć dziecko, ale nie partnera.
Świetnie! To ja w takim razie chcę mieć mnóstwo pieniędzy, ale nie chodzić do pracy. Może zrobimy o tym program? O, i chcę mieć dzieci, ale nie związane z nimi obowiązki. Proponuję zatem telewizyjną serię pod tytułem: „Jak wyłgać się od zmieniania pieluch, karmienia darmozjada i łożenia na jego naukę”. I jeszcze „Sąsiedzkie zamiany” dla tych, którym znudziło się życie z dotychczasowym partnerem i chcą spróbować czegoś nowego, przy czym nie chce im się szukać rozrywek na mieście i za nie płacić.
Staliśmy się szalenie nieodpowiedzialni. Wszelkiego rodzaju zobowiązania zaczęły nam przeszkadzać. Chcemy mieć wszystko, nie dając nic. Narzekamy na smog, ale nie widzimy nic złego w paleniu w piecu plastikowymi butelkami. Kochamy pieski, ale schylenie się po to, co zostawiły po sobie na trawniku, uznajemy za haniebne. Chcemy mieć piękny las przed domem, ale żeby oszczędzić 5 zł, jesteśmy gotowi wstawić do niego zużytą lodówkę. Domagamy się autostrad i obwodnic, byle nie przebiegały one w odległości mniejszej niż 10 km od naszego domu. Chcemy mieć prąd, ale nikt nie ma prawa stawiać w tym celu słupów na naszej działce. I tak w kółko. Żądamy wszystkiego, bylebyśmy nie musieli osobiście ponosić żadnych, najmniejszych nawet kosztów z tym związanych.
Reklama
Teraz możemy płynnie przejść do samochodu, którym jeździłem kilka dni temu – nowego opla insigni. Szczerze przyznam, że poprzednia generacja tego auta w ogóle mnie nie urzekła. Owszem, Niemcy przyłożyli się do jej zaprojektowania, rozsądnie ją wycenili, dali jej całkiem niezłe zawieszenie i porządne silniki. Problem w tym, że jednocześnie okropnie ją utuczyli. Zachowali się jak nieodpowiedzialna matka, która pozwala dzieciom żywić się wyłącznie Nutellą i chipsami. W efekcie insignia miała w sobie tyle energii co 50-kilogramowy 10-latek spędzający całe dnie na kanapie przed telewizorem z dłonią w tubce Pringlesów. Nawet prowadząc 300-konną wersję insigni, miałem wrażenie, że ciągnę za sobą kotwicę.
Opel się jednak zreflektował. Zrozumiał, że jeśli jego dziecko ma być lubiane w klasie i konkurować z kolegami jak równy z równym, to musi zacząć biegać, skakać, kopać piłkę, a przede wszystkim – zrzucić zbędne kilogramy. Dużo kilogramów. Zapadła zatem decyzja: odsysamy insigni tłuszcz. Efekty tej liposukcji widać gołym okiem i czuć na każdym przejechanym kilometrze. Nowy model może jest mniej rewolucyjny stylistycznie niż poprzednik, ale za to wyraźnie smuklejszy i subtelniejszy. Deska rozdzielcza już nie przytłacza monumentalizmem, smolistą czernią i milionem trudnych do zidentyfikowania przycisków – stała się czytelna, przejrzysta, prosta w obsłudze, lekka w formie. Do tego dochodzą porządne materiały wykończeniowe powyżej linii kolan (poniżej wszystko jest zbudowane z plastiku twardego jak zeschnięty kawałek sera), solidne spasowanie, komfortowe fotele, świetna pozycja za kierownicą, imponująca przestronność, dobre wyciszenie kabiny. Do pełni szczęścia brakuje lepszego audio. Standardowe nieco rzęzi, ale na szczęście za niewielką dopłatą można mieć sprzęt sygnowany przez firmę Bose.
Jeszcze więcej zmian czuć na drodze. O ile prowadzenie poprzedniej insigni przypominało próbę kierowania hipopotamem, to nowa jest zwinnym, sprytnym, chętnym do współpracy źrebięciem. Jeździłem wersją ze 170-konnym dieslem i ośmiobiegowym automatem i byłem pełen podziwu dla spontaniczności i żywiołowości tego zestawu. Tak samo jak dla sprężystości zawieszenia i komunikatywności układu kierowniczego. Podsterowność praktycznie tu nie występuje, przyczepność jest wzorowa. Nawet podczas szybkiego pokonywania zakrętów i nagłych manewrów auto zachowuje stoicki spokój. Jest jak labrador na środkach nasennych – nic nie jest w stanie wyprowadzić jej z równowagi. Wszystko to sprawia, że insignią po prostu chce się jeździć. I to dynamicznie. Rzecz nie do pomyślenia w poprzedniej generacji.
Wsiadając do wielu nowych aut, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że są tylko nieco ulepszonymi wersjami swoich poprzedników. Jak kobieta, która skraca sobie włosy, farbuje je na rudo, powiększa piersi i wymienia oprawki w okularach – żadna z tych rzeczy nie zmienia jednak jej charakteru. W przypadku insigni jest inaczej – w Russelsheim przepuszczono przez niszczarkę całą dokumentację techniczną jej poprzednika, wykasowano ją z komputerów i zaczęto wszystko od początku. Bez nonszalancji, bez „jakoś to będzie” i bez używania części, które zostały w magazynach. Opel po prostu podszedł do zadania bardzo odpowiedzialnie. I rozsądnie, zważywszy na to, że porządnie wyposażoną 170-konną wersję Elite (ma nawet reflektory LED, półskórzaną tapicerkę, nawigację etc.) z ośmiobiegowym automatem możecie obecnie kupić na wyprzedaży rocznika za ok. 110 tys. zł.
Mógłbym zatem napisać puentę w stylu „Uczmy się odpowiedzialności i rozsądku od Niemców”. Jednak zważywszy na historię, nie wydaje mi się to dobrym pomysłem...