Dlaczego politycy bezkarnie wykorzystują spółki państwa i instytucje państwowe do zatrudniania swych współpracowników i ich rodzin? Dlaczego partie, zwłaszcza te, które aktualnie rządzą, stają się agencjami zatrudnienia? Dlaczego trwa proceder żerowania polityków na majątku państwowym mimo ujawniania takich faktów przez media, a czasami przez NIK i prokuraturę? Dlaczego wyborcy nie karzą polityków za takie praktyki? Ponieważ do tej sytuacji przywykliśmy. Przestaliśmy się oburzać. Mówimy z uśmiechem - wszyscy tak robią, co to za sensacja - pisał w 2012 roku na łamach "Gazety Wyborczej" Witold Gadomski.
Minęło parę lat i chyba jednak nie przestaliśmy się oburzać. Można powiedzieć nawet, że od tamtego czasu oburzamy się coraz bardziej. Świadczą o tym fale krytycznych komentarzy, które przelewają się przez portale społecznościowe, gdy wyjdzie na jaw, że na eksponowane stanowisko trafił ktoś ze znajomych czy rodziny rządzących.
Politycy PiS znajdują się pod zmasowanym ostrzałem ze strony opozycji za swoją politykę kadrową m.in. w spółkach Skarbu Państwa i innych instytucjach, gdzie zatrudniani są członkowie rodziny i znajomi. Bronią się, mówiąc, że przecież nie ma mowy o żadnym nepotyzmie. - Zdarza się od czasu do czasu, że takie zatrudnienia sprawiają tego typu odczucia, ale przecież oni muszą gdzieś pracować - tak swego czasu marszałek Senatu Stanisław Karczewski tłumaczył sprawę zatrudnienia małżonki Zbigniewa Ziobry, Patrycji Koteckiej, w spółce Link4 należącej do PZU.
Tak było, potwierdzone info
Jeszcze niedawno stali po drugiej stronie i z zaciętością tropili kolesiostwo i nepotyzm w PO.Mało tego, kilka lat temu wojewódzkie struktury PiS dostały rozkaz, by zbierać informacje o stanowiskach obejmowanych w ich regionach przez polityków PO. To wszystko miało się złożyć na "księgę nepotyzmu". Dziś Prawo i Sprawiedliwość zgrzyta zębami na podobną inicjatywę Nowoczesnej, która w ramach akcji #Misiewicze gromadzi przypadki rozdawania stanowisk przez PiS.
Prawo i Sprawiedliwość nie kryło swego oburzenia, gdy we wrześniu 2014 roku gruchnęła informacja, że Igor Ostachowicz, doradca i jeden z najbliższych współpracowników Donalda Tuska trafi do zarządu PKN Orlen. - Nie było żadnego konkursu. To jest tak naprawdę skandaliczne - grzmiał wtedy Mariusz Kamiński z PiS. Co ciekawe, jedną z pierwszych decyzji Prawa i Sprawiedliwości po objęciu rządów było znowelizowanie ustawy o służbie cywilnej. Wyższe stanowiska są od tamtej chwili obsadzane w drodze powołania, a nie konkursu.
Politycy PO bronili Ostachowicza podkreślając, że "to świetny fachowiec". - Gdyśmy mieli do czynienia z człowiekiem, który nie jest wykształcony, który wcześniej nie pracował w marketingu w dużych firmach, to wtedy rzeczywiście byłby problem - mówił wtedy w TVN24 Rafał Trzaskowski.
- Sądzę, że jest to kwestia arogancji, arogancji odruchowej. Później następują te reakcje wsteczne, wycofują się, no bo jest kompromitacja, skandal, ale to jest nawyk. Nawyk, który wynika z głębokiej pogardy dla społeczeństwa, zupełnego lekceważenia zwykłego człowieka, utożsamiania się tylko z wąską grupą, która jest w tej hierarchii ekonomicznej, dochodów, na samej górze - grzmiał z kolei o Ostachowiczu na portalu niezalezna.pl sam prezes PiS Jarosław Kaczyński.
Ostatecznie Igor Ostachowicz wycofał się i zrezygnował ze stanowiska. - Nareszcie w polskiej opinii publicznej zadziałał syndrom skandalu - cieszył się wtedy Mariusz Błaszczak. - Pewnie ci, którzy dziś Polską rządzą, myśleli, że jakoś to w tym przypadku będzie, że nic się nie stanie. Tak jak było to po aferze hazardowej, stoczniowej, aferze Amber Gold, tak jak upiekło się PSL po aferze Elewarru. Tym razem opinia publiczna zadziałała jednak jednoznacznie negatywnie, to dobrze, nareszcie opinia publiczna jest czuła na przypadki - dodał cytowany przez "Newsweek".
Okazuje się, że i dziś "syndrom skandalu" jest wciąż bardzo skuteczny. Przekonał się o tym niedawno Bartłomiej Misiewicz, zawieszony rzecznik MON, który m.in. w wyniku działań "czułej opinii publicznej" zrezygnował z zasiadania w radzie nadzorczej Polskiej Grupy Zbrojeniowej.
W maju br. minister rolnictwa Krzysztof Jurgiel grzmiał z trybuny sejmowej, zarzucając koalicji PO-PSL "nepotyzm i kumoterstwo w agencjach". Takie wyniki przyniósł audyt przeprowadzony przez ministerstwo rolnictwa. Jurgiel zarzucał, że przy zatrudnianiu faworyzowano krewnych. Podkreślał on, że w latach 2008-2012 aż 23 z 81 jeden członków kierownictwa ARMiR miało w agencji członka rodziny lub bliską osobę. Tymczasem wczoraj na stronie fakt.pl pojawiła się informacja, że w agencjach rolniczych znaleźli zatrudnienie najbliżsi posłanki PiS ze Sląska Izabeli Kloc, która przyjaźni się z ministrem Jurgielem. 26-letnia córka posłanki, germanistka Justyna Kloc, dostała w czerwcu pracę w Sekcji Administracyjno-Finansowej Agencji Rynku Rolnego. W tym przypadku wygrała konkurs. Natomiast maż posłanki, 56-letni Janusz Kloc, od kwietnia pracuje w Agencji Nieruchomości Rolnych. Tylko wyjątkowo naiwny może pomyśleć, że Krzysiek Jurgiel nie maczał w tym palców - mówi "Faktowi" informator zbliżony do resortu rolnictwa.
Już po opisaniu sprawy przez tabloid, Krystyna Kloc zamieściła na swoim facebookowym profilu oświadczenie.
Jest afera
Swego czasu wzburzenie wśród PiS wzbudził fakt, że syn Donalda Tuska dostał posadę w gdańskim Porcie Lotniczym. Marcin Mastalerek apelował wtedy, by Michał Tusk zrezygnował ze stanowiska, bo inaczej nie będzie można poważnie traktować słów premiera o "walce z nepotyzmem".
- Michał Tusk, syn premiera Donalda Tuska, dostał posadę w Porcie Lotniczym w Gdańsku bez żadnego konkursu. Jak można walczyć, panie premierze, z nepotyzmem, jeśli we własnej pana rodzinie pański syn zajmuje stanowisko bez konkursu - mówił wówczas Mastalerek.
W 2016 roku ten sam Marcin Mastalerek otrzymał posadę dyrektora wykonawczego do spraw komunikacji korporacyjnej w PKN Orlen. Bez konkursu. Praca Mastalerka w Orlenie była porównywana przez media z przypadkiem Igora Ostachowicza, ale marszałek Senatu Stanisław Karczewski widział istotne różnice. - Pan Marcin Mastalerek po prostu rozpoczął pracę. To nie jest danie pracy. To nie była nagroda. Tu nie ma żadnej symetrii! - przekonywał w Radiu ZET. - Pan Ostachowicz dostał bardzo dobrze płatną pracę. To była kolosalna pensja, a Marcina Mastalerka nie będzie taka wysoka - mówił Karczewski.
Opozycja nie szczędziła również słów krytyki, gdy w 2010 roku wyszło na jaw, że Maya Rostowska, córka ówczesnego ministra finansów Jacka Rostowskiego, została doradcą Radosława Sikorskiego w MSZ. Wiele negatywnych komentarzy, a także kpin i drwin wzbudziła też nominacja ze strony ówczesnej minister sportu Joanny Muchy, która wicedyrektorem Centralnego Ośrodka Sportu mianowała swojego znajomego Marka Wieczorka, właściciela salonu fryzjerskiego, z którego korzystała. Nie zostawiono też suchej nitki na gigantycznych zarobkach byłego ministra Aleksandra Grada i jego pracy jako prezesa jednocześnie: PGE EJ 1 i PGE Energia Jądrowa. Funkcję rzecznika PGE Dystrybucja Lublin pełniła jego synowa. "Lista wstydu" Platformy Obywatelskiej jest długa. Liczy kilkaset nazwisk i można ją znaleźć tutaj>>>.
Dziś role się odwróciły i to politycy opozycji atakują rządzących za nepotyzm. Praktycznie tym samym językiem, którym kiedyś posługiwał się wobec nich PiS.
- Nie sądzę, by członkowie PO mieli w sobie jakiś szczególny gen nepotyzmu. Ale od nich oczekiwaliśmy więcej. Obejmując władzę, obiecywali nam, że nie dopuszczą do nadużyć - mówiła w 2012 roku "Gazecie Wyborczej" Grażyna Kopińska, szefowa Programu przeciw Korupcji Fundacji im. Stefana Batorego.
Coś wam to przypomina?