"Gdy podbiegłam do okna, najpierw zobaczyłam wielką kulę ognia. W pierwszej chwili nie wiedziałam, co się dzieje. Byłam przerażona. Naszła mnie myśl: to koniec świata! Bo czegoś takiego, takiego piekła w życiu nie widziałam" - głos mieszkanki Mirosławca, który od miejsca straszliwej katastrofy jest oddalony o zaledwie dwa kilometry, zaczyna się łamać.
Jeszcze zanim w telewizji pojawiły się pierwsze dramatyczne informacje o tragedii, do mieszkańców Mirosławca powoli zaczęło docierać, co wydarzyło się tuż obok ich osiedli.
Dobrze wiedzieli, że na pobliskim, wojskowym lotnisku często lądują potężne maszyny typu CASA. Już podejrzewali, że jedna z nich musiała się rozbić. Tym bardziej że Mirosławiec żyje tym, co się dzieje na pobliskim lotnisku. Ludzie dokładnie wiedzą nawet, jaki jest plan lotów.
"Z tego, co wiedziałam, tego dnia nie było żadnych innych lotów. Miał wylądować tylko ten jeden samolot z wojskowymi na pokładzie. Skąd to wiem? Tutaj wszyscy mówią tylko o lotnictwie" - tłumaczy pani Jolanta. Ofiary tragedii znała dobrze.
"Tutaj wszyscy się przyjaźnią, rodziny wojskowych spotykają się z cywilami, jesteśmy jak jedna wielka rodzina, tym bardziej że Mirosławiec nie ma nawet 3 tys. mieszkańców" - mówi "Faktowi" kobieta.
Do ostatniej chwili ludzie czekali na dobre wiadomości. Że jednak ktoś przeżył. "Nadzieja zawsze jest w ludziach do samego końca" - mówi.
"To byli wspaniali ludzie, wielka strata dla polskiego lotnictwa i dla naszego miasta. Mogę sobie tylko wyobrażać, co przeżywają rodziny ofiar" - przyznaje. Ale jednocześnie mówi, że w tym całym nieszczęściu jest też wiele szczęścia, że wielki, wojskowy samolot CASA nie spadł na osiedle bloków. "Wtedy ofiar byłoby znacznie, znacznie więcej" - zamyśla się.