ALEKSANDRA ZALEWSKA: Jak dowiedział się ksiądz o katastrofie?
EDWARD MATYŚNIAK*: Od moich dowódców z 12. Bazy Lotniczej w Mirosławcu, płk. Zbigniewa Walewicza i płk. Andrzeja Puchały. Poinformowali mnie, że niedaleko lotniska rozbił się samolot wojskowy. Natychmiast tam pojechaliśmy razem z moim wikariuszem ks. Arkadiuszem Jędrasikiem.

Reklama

Co ksiądz zobaczył na miejscu wypadku?
To było coś strasznego, przerażający widok. Wszędzie były szczątki ludzkich ciał porozrzucane wokół wraku samolotu. Poszarpane kawałki ludzkich organizmów. Wszystko było zmasakrowane. Do tego doszły fragmenty palącego się samolotu, które było widać wszędzie. Postanowiliśmy dokonać zbiorowego rozgrzeszenia. Tak też zrobiliśmy. Od 27 lat jestem księdzem, ale z czymś tak strasznym nigdy się nie spotkałem.

Zawiadamiał ksiądz rodziny zmarłych o tym, co się wydarzyło.
Wydarzył się wielki dramat. Dlatego razem z płk. Krzysztofem Mrozem, który dowodził akcją, księdzem Jędrasikiem i służbami medycznymi udaliśmy się do bliskich. Chcieliśmy poinformować ich osobiście. Szczęściem w nieszczęściu jest to, że te rodziny żyją blisko kościoła. Oficerowie osierocili dzieci, pozostawili żony. W większości byli to mężczyźni młodzi, w pełni sił. Boli nas, że płk Jerzy Piłat, dowódca Bazy Lotniczej w Mirosławcu pozostawił żonę i dwie dorosłe córki. Kiedy dowiedziały się o tragedii, natychmiast przyjechały z Warszawy do domu. Odszedł od nas także ppłk Dariusz Pawlak, dowódca dywizjonu zabezpieczenia.

Czego w tej chwili potrzebują rodziny zmarłych?
Teraz przede wszystkim potrzebny jest im spokój. Jak to mówią, cisza nad tą trumną. Pan Bóg powołuje nas do siebie w bardzo różnych okolicznościach. Musimy być gotowi w każdej sytuacji. My jesteśmy zwykłymi przechodniami, Pan Bóg stoi nad nami. Musimy o tym pamiętać.

Reklama

* ks. Edward Matyśniak, kapelan 12. Bazy Lotniczej w Mirosławcu oraz proboszcz tamtejszej parafii pw. Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny

p

Pułkownik Trelka: Wysiadłem na pierwszym przystanku, w Powidzu

Reklama

IZABELA LESZCZYŃSKA:Czy dobrze znał pan oficerów, którzy wczoraj lecieli samolotem CASA?
MACIEJ TRELKA*: Tak, znałem dobrze 95 proc. z nich. To byli świetni koledzy. Doskonali fachowcy. Leciałem z nimi tym samolotem... Z Warszawy wystartowaliśmy ok. godz. 16.30. Atmosfera była bardzo dobra, byliśmy zrelaksowani. Wszyscy już po pracy – po służbowej konferencji o bezpieczeństwie lotów. Ja wysiadłem na pierwszym przystanku, w Powidzu, a ze mną osiem osób. To było ok. godz. 17.40.

Jak się pan dowiedział o katastrofie?
Byłem już w domu, a przy mnie rodzina. Zadzwonił dowódca bazy, który próbował ustalić, kto z mojej eskadry wysiadł z samolotu. Nie uwierzyłem w tę katastrofę. To był dla mnie szok. Nie docierało do mnie, że mogło do niej dojść, a zwłaszcza to, że rozbił się tak dobry samolot jak CASA. Mimo że w internecie oglądam listę zmarłych, jeszcze w to nie wierzę! W tej katastrofie zginął m.in. mój kolega z promocji w dęblińskiej Szkole Orląt – major Grzegorz Jułga, zastępca dowódcy 8. eskadry lotnictwa taktycznego. Do dziś pamiętam, jak razem trafiliśmy do 6. pułku lotnictwa myśliwsko-bombowego w Pile. Dla nas lotnictwo było wyzwaniem.

Jak go pan zapamięta?
Wczoraj był radosny, szczęśliwy. Niedawno zbudował dom i dopiero się do niego wprowadził z rodziną. Zostawił żonę z dwójką małych synów.

Jaka teraz atmosfera panuje w pana jednostce?
Wszyscy są przygnębieni. Ja po całym tym wydarzeniu ciągle odbieram SMS-sy i telefony od ludzi. Mówią: "Dobrze, że żyjesz", "Cieszę się, że słyszę twój głos". Musimy kończyć, przepraszam, ale nie mam siły, żeby kontynuować rozmowę...

*Ppłk Maciej Trelka, dowódca 7. eskadry lotnictwa taktycznego w Powidzu