Karolina C.:
12 grudnia 2007 r. miałam w szpitalu na ul. Starynkiewicza w Warszawie USG. Okazało się że łożysko jest kompletnie niewydolne i dzidziuś przez to nie rośnie. Jego wagę lekarze ocenili na 2560 g i zapadła decyzja o natychmiastowym zakończeniu ciąży. Następnego dnia (miało być natychmiastowe?!) zdjęli mi pessar (bolało tak, że wyłam, a krew mi ciekła po nogach) i założyli żel na szyjkę macicy, żeby się szybciej rozwierała. Wtedy zaczęły się mocne skurcze, regularne co jakieś 3 - 5 minut. Zapadła decyzja, żebym jechała na porodówkę. Zadzwoniłam po męża, ruszyliśmy.
Na miejscu godzinę leżałam pod KTG, dopiero wtedy pozwolili mi zejść i posiedzieć na piłce. Tak spędziłam następnych kilka godzin - w strasznych bólach, ze skurczami. Wieczorem lekarz stwierdził że skoro rozwarcie się nie powiększa, to mam wracać na patologię. Ledwo zeszłam z fotela, bolało bardzo, płakałam, skurcze regularne, a on mi karze iść na górę! Po drodze zemdlałam z wycieńczenia. Lekarze wreszcie się zbiegli i zainteresowali mną. Może rzeczywiście rodzę i mnie boli?
Dostałam leki nasenne, rozkurczowe i nawet udało mi się troszkę odpocząć. Od 5 w nocy skurcze stały się nie do zniesienia. Badanie - 2 cm rozwarcia i wracam na porodówkę. Po kilku godzinach zapadła decyzja o przebiciu pęcherza i podaniu oksytocyny. Nikt mi nie powiedział co będzie robione. Jak miałam przebijany pęcherz płodowy to lekarz też mi nic nie wyjaśnił, tylko zobaczyłam jak się do mnie zbliża w wielkimi szczypcami.
Nie wytrzymywałam z bólu… Traciłam kontakt z rzeczywistością, krzyczałam, odlatywałam. W końcu nie wytrzymałam. Zaczęłam wrzeszczeć, że chcę znieczulenia. Na anestezjologa czekałam co najmniej godzinę. Samego wkłucia w kręgosłup nie czułam w ogóle… Po kilku minutach ulga (bolało, ale mniej) i to znieczulenie wg mnie warte jest wszystkich pieniędzy. Rozwarcie doszło do do 9 cm i zaczęłam przeć. Lekarz całym swoim ciałem rzucał się na mój brzuch, żeby było szybciej, aż popękałam od tego.
W sumie rodziłam 28 godzin i 58 minut, znieczulenie dostałam po 25 godzinach. Poród śni mi się w najgorszych koszmarach...
Ewelina:
Kiedy tylko dowiedziałam się, że jestem w ciąży, zapisałam się do najlepszego położnika, jakiego znałam. Za jego namową zdecydowaliśmy się z mężem na poród rodzinny. Razem przygotowywaliśmy się i czekaliśmy na dzień, który miał być najpiękniejszym w naszym życiu. Okazał się najgorszym.
W nocy dostałam bolesnych skurczy, więc ruszyliśmy do szpitala. Tam zastaliśmy zaspaną położną. Była zła, że przerwaliśmy jej sen i próbowała wmówić, że jeszcze poród się nie zaczął. Po badaniu KTG pozostawiono mnie jednak na oddziale. Skurcze nasilały się, a ja coraz głośniej krzyczałam, czym tylko zezłościłam położną. Postępu porodu nie było, a ból narastał.
Mijały kolejne godziny, a ja czułam, że tracę przytomność. Poprosiłam o znieczulenie. Dostałam je. Męża wyproszono, a ja leżałam sama w zimnej sali, nie mogąc się ruszyć z miejsca. Ok. 22. przyszedł lekarz, którego nie znałam i zaczął krzyczeć, że jestem nieodpowiedzialna, że to przez znieczulenie nie zaczęłam jeszcze rodzić. Leżałam kolejne godziny z 10-centymetrowym rozwarciem, aż wreszcie przyjechał mój lekarz i rozpoczęto cesarkę. Po kilkudziesięciu minutach urodziła się nasza córeczka. W sumie poród trwał prawie 24 godziny.
Przykro mi mówić, ale to nie był koniec koszmaru. Potem traktowano mnie jak wyrodną matkę, bo - jak szeptały położne - wzięłam znieczulenie. A gdy zaczęłam odczuwać ból po operacji usłyszałam tylko: ”to ma boleć”.
Joanna:
Rodziłam 13 stycznia 2006. Ok. godz. 18 pojechaliśmy do szpitala (byłe miasto wojewódzkie), w drodze skurcze przybierały na sile i częstotliwości i gdy dotarliśmy, były już co 5-6 minut. Przez całą ciążę nie bałam się porodu, więc weszłam z uśmiechem na oddział, przebrałam się w koszulę szpitalną, podłączono mnie na KTG i zaczęło się... wypełnianie papierów.
Później położna zbadała mnie i zrobiła lewatywę (nikt nie pytał mnie czy chcę). Przyszedł lekarz, rzucił jakimś kiepskim żartem i kazał się zawołać jak się coś zacznie dziać. Położna powiedziała: ma mnie pani słuchać! Myślę w porządku.
Położyłam się na starym metalowym łóżku. Po jakimś czasie myślałam, że umrę z bólu, nie potrafię opisać jak bardzo mnie bolało (tu mała dygresja: miesiąc wcześniej leżałam na patologii ciąży z podejrzeniem rozejścia spojenia łonowego ponieważ miałam okropne bóle uniemożliwiające mi jakikolwiek ruch, bóle te właściwie utrzymywały się do dnia porodu), nie mogłam sobie z tym bólem poradzić, mąż próbował mnie pocieszyć, pomóc mi, a lekarz w tym czasie gdy ja wyłam jak zranione zwierzę wyłożył się na sofie i rzucał teksty w stylu ”niech pani nie przesadza" i żartował sobie z położną. Oni fajnie się bawili, a ja krzyczałam do męża, że nie urodzę tego dziecka, że nie chcę, że idę do domu...
W końcu podeszli do mnie i stwierdzili, że rodzimy... Niestety, mimo podejmowanego wysiłku nie byłam wstanie przeć, to był ból nie do wytrzymania, bałam się, że zemdleję, prawdopodobnie główka powodowała dodatkowy ból, jak przez cały wcześniejszy miesiąc, przeszkadzała mi przeć, ale nikt tego nie słuchał, według nich byłam histeryczką.
Po nieudanej próbie poszli sobie, a ja zostałam z mężem sama w sali i miałam skakać na piłce, ale nie mogłam na nią usiąść, tak bardzo mnie bolało. Mąż mnie strofował i tak próbowaliśmy zdziałać coś z tą piłką.
W końcu raczył się ktoś zjawić i stwierdził, że trzeba rodzić. Muszę przyznać, że ta piłka mi pomogła, bo wreszcie mogłam przeć. Pomagałam sobie krzykiem, ale że byłam już bardzo słaba, to ciągle nie mogłam małego urodzić.
Podczas kolejnej próby zobaczyłam nożyczki w ręku położnej. Odruchowo szarpnęłam się, nic to nie dało i nacięła mi krocze na żywca. Mimo nacięcia Kuba się nie rodził, byłam tak wyczerpana, że zaczęłam na wszystko obojętnieć...
Podczas 3 ostatnich parć lekarz zaczął naciskać mi na brzuch i wypychać małego, to było okropne, ale chyba tylko dzięki temu w końcu Kuba się urodził, była godzina 23.55
Zdążyłam tylko zobaczyć syna i zabrali go, a ja miałam urodzić łożysko, tylko jak to zrobić jak się nie ma już grama siły? Mimo moich starań okazało się, że nie wyszło całe, położna przywiązała mi nogi do łóżka, a lekarz zaczął łyżeczkowanie (bez znieczulenia). Później szycie krocza, czułam każde wejście igły, a najbardziej bolało zaciskanie nici na ranie... Te ”końcowe" zabiegi trwały ponad 45 min.
Minęły 3 lata, a poród nadal jest największym koszmarem, o którym nie chcę nawet myśleć. Szkoda, bo miało być tak pięknie…