Lolo był stawiany rówieśnikom za wzór. O Jurku miasto śpiewało piosenki. Mariusz miał świetny kontakt ze swoimi uczniami a „piękny Władzio” naprawdę był przystojnym, eleganckim, dobrze wychowanym mężczyzną.
A do tego byli też mordercami. Z zimną krwią, seryjnymi, dla zysku. Takimi, którzy na świecie zapewniali by czołówki gazet ostrzegających przed grasującymi niebezpiecznymi typami.
W PRL jeżeli już o nich mówiono to dopiero gdy wpadli. Wcześniej służby nie nagłaśniały zaginień, mordów, rabunków. Może nie było aż takiej hipokryzji jak w Związku Radzieckim, gdzie takie informacje były wręcz tuszowane przez władze, które uważały, iż takie zbrodnie mogły się zdarzać w państwach „zgniłego kapitalistycznego Zachodu”, natomiast Związek Radziecki winien być od nich wolny. W konsekwencji ściganie niesławnego Rzeźnika z Rostowa było tak nieskuteczne, że ten morderca w ciągu 12 lat wykorzystał, zamordował i częściowo zjadł co najmniej 53 osoby – dzieci, kobiety i mężczyzn.
U nas do mordów na taką skalę nie dochodziło, ale też grasowali zbrodniarze o których władze informowały ludzi niechętnie. Za to dziś ich historie wracają.
Wampir z Krakowa
Za kilka dni do kin wejdzie fabularny debiut znanego dokumentalisty Marcina Koszałki. "Czerwony pająk" pierwotnie miał nosić tytuł "Lolo" bo opowiada losy krakowskiego maturzysty Karola "Lolo" Kota. Chłopaka powieszono 45 lat temu, po tym jak przez kilka miesięcy siał panikę w całym mieście.
Lolo swój krwawy proceder zaczął we wrześniu 1964 roku. W centrum Krakowa doszło kilka dni po sobie do kolejnych trzech napaści na kobiety. Pierwsze dwie kobiety sprawca atakuje w biały dzień i w ten sam sposób - wbija nóż w plecy. Obie odniosły poważne obrażenia, ale przeżyły. Po raz trzeci nożownik atakuje wieczorem 29 września w kościele Sióstr Prezentek przy ul. św Jana. Ofiarą jest starsza kobieta, która po otrzymaniu ciosu nożem w plecy zdążyła powiedzieć, że jakiś chłopiec ją pobił. Tuż po tym kobieta straciła przytomność i zmarła w szpitalu.
Psychoza strachu ogarnęła mieszkańców Krakowa. Wiele kobiet, zwłaszcza starszych nosiło pod ubraniami, na plecach, metalowe płyty, poduszki lub inne przedmioty, aby w ten sposób zabezpieczyć się przed ciosami "wampira z Krakowa" - jak zaczęto go nazywać. Ludzie bali się wychodzić z domów. Milicja była bezsilna i popełniała wiele kuriozalnych błędów. Po ataku nożem na dziewczynkę Karola Kota widział przejeżdżający taksówkarz. Jak później się okazało, trafnie go opisał. Władze MO jednak zabroniły wykorzystywać jego zeznania, ponieważ wedle ówczesnego mniemania "prywatna inicjatywa, jako niewiarygodna, nie mogła zasługiwać na uwagę".
Także zaatakowane, które przeżyły podawały jego rysopis oraz to, że widziały na jego kurtce czerwoną tarczę świadczącą, iż jest uczniem szkoły średniej. Mimo to minęły aż dwa lata zanim ujęto Lolo. Zdołał w tym czasie zamordować dwie osoby i 10 poważnie poszkodować i dokonać czterech podpaleń.
Film Koszałki to już jego kolejne podejście do tematu morderców z PRL. Jego dokument "Zabójcy z lubieżności” sprzed kilku lat szedł śladami trzech morderców - Joachima Knychały z Bytomia, Lucjana Staniaka z Katowic i Mariusza Trynkiewicza z Piotrkowa Trybunalskiego.
"Piękny Władzio"
Takimi śladami poszedł tez dziennikarz Cezary Łazarewicz pisząc książkę o "Eleganckim mordercy" czyli kolejnym zbrodniarzu z Krakowa. Właśnie wydana przypomina historię "pięknego Władzia" Mazurkiewicza. - Dziś jest zapomniany, ale w latach 50. jego historia wstrząsnęła całym miastem - opowiada nam Łazarewicz. Mazurkiewicz nie był mordercą seryjnym, choć udało mu się udowodnić 6 mordów a podejrzany był aż w 30 sprawach. - To był wyrachowany zbrodniarz kierujący się po prostu żądzą zysku, dal pieniędzy gotowy z zimna krwią wielokrotnie zabijać. A równocześnie mężczyzna uroczy, świetnie wychowany, przyjazny, przystojny, robiący jak najlepsze wrażenie na wszystkich. Kiedy go zatrzymano, po jakiś 15 latach odkąd zaczął zabijać i w jego garaży zaczęto odkrywać kolejne zwłoki miasto przeżyło prawdziwy szok - opowiada autor „Eleganckiego Mordercy”.
Lata 40 i 50. to był czas terroru bezpieki, niszczenia „prywatnej inicjatywy” i wszelkich związków ze zgniłym kapitalizmem. Ale równolegle był to też świetny moment dla rozwoju różnych ciemnych interesów, pokątnego handlu i zbijania majątków. Takim "biznesmenem" był Władysław Mazurkiewicz - zawsze jak spod igły, zawsze szarmancki, brylujący w towarzystwie, z szerokimi kontaktami i pomysłami na kolejne interesy: waluty, złoto, kosztowności, samochody. Pierwszego zabójstwa dokonał w 1940 roku, ale dopiero w 1943 stanął przed sądem. Oskarżono go o próbę otrucia Tadeusza B., od którego chciał kupić dużą ilość złotych monet. Ale zamiast zapłacić poczęstował kanapką z cyjankiem. Proces był farsą.
Dziś przypuszcza się, że to dlatego, iż Tadeusz B. był pochodzenia żydowskiego, a Mazurkiewicz miał znakomite układy z Gestapo. Mazurkiewicz oddał tylko połowę zagrabionej sumy i poczuł się bezkarny. Tak więc metodę mordowania cyjankiem zaczął znowu stosować na kolejnych „kontrahentach”.
Po wojnie szybko doszedł do wniosku, że kluczem do bezkarności są świetne relacje z władzami. Tak wiec szybko wszedł w dobre relacje z lokalnym UB. Tak dobre, że kiedy w 1945 roku znowu trafił na celownik podejrzany o morderstwo to mimo twardych dowodów sprawę umorzono.
Szczęście opuściło go dopiero w 1955 roku gdy nie udała mu się próba zastrzelenia Stanisława Ł., z którym miał załatwić kolejny walutowy biznes. Strzelił do niego kiedy spał w samochodzie, ale dziwnym trafem kula utkwiła w potylicy, nie uszkodziwszy mózgu. Początkowo mężczyzna nie bardzo wiedział co się wydarzyło, ale po kilku dniach dopadły jednak niedoszłą ofiarę dziwne bóle głowy. Kiedy po zrobieniu zdjęcia rentgenowskiego okazało się, że w głowie Stanisława Ł. tkwi kula, mężczyzna od razu skojarzył odpowiednie fakty i złożył doniesienie.
Rozpoczęło się śledztwo, którego początkowo nikt nie brał poważnie. Dopiero gdy po rutynowym przeszukaniu garażu, pod podłogą, w miejscu gdzie beton był jaśniejszy znaleziono na wpół rozłożone zwłoki dwóch kobiet - zaginionych przed kilkoma latami sąsiadek Mazurkiewicza - sprawa nabrała rozmachu. - Władzom nie udało się już tego utrzymać w tajemnicy.
Całe miasto żyło historią Mazurkiewicza i jego kolejnych zbrodni, które zaczęły wychodzić na jaw. Gdyby wtedy były brukowce to na pewno pisały by codziennie na czołówkach o kolejnych faktach z tym związanych - opowiada Łazarewicz. - Chodziła nawet po mieście plotka, że Charlie Chaplin po tym jak nakręcił "Pana Verdoux” o mordercy kobiet teraz przyjedzie do Krakowa kręcić historię „eleganckiego mordercy” - dodaje dziennikarz.
"Stołeczny Janosik"
W tym samym niemal czasie Warszawa żyła historią innego przestępcy. 19 sierpnia 1955 na ul. Syreny młody mężczyzna zaatakował łomem milicjanta i ukradł mu pistolet. Potem razem ze wspólnikiem dokonał kilkunastu napadów na sklepy i restauracje terroryzując miasto. W sumie dokonują kilkunastu napadów, w których kradną 40 tyś. zł (pensja pracownika fizycznego wynosiła wtedy 1500-2000zł). Aż wreszcie pod koniec września razem ze swoim szwagrem i prostytutką został aresztowany podczas libacji w taksówce. Milicjant nie mając swojego radiowozu całą kompanię postanowił na posterunek przewieźć taksówką. Tyle, że podczas wysiadania z auta młody mężczyzna zastrzelił Łęckiego, postrzelił w nogę innego milicjanta i cały czas ostrzeliwując się rzucił się do ucieczki porwanym samochodem. Pościg zgubił już przy Al. Jerozolimskich, ale w taksówce został jego dowód osobisty, więc milicja, a nazajutrz prasa, poznały jego nazwisko.
I tu zaczęła się jego „kariera”. Choć 24-letni Jerzy Paramonow nie był nikim więcej jak zwykłym awanturnikiem i złodziejem, to to jak nie dał się komunistycznej milicji nagle uczynił z niego miejskiego bohatera. Milicja wściekle szukała go po całym mieście przez kilka tygodni i ludzie kibicowali chłopakowi, który udanie ukrywał się po melinach. Bandyci przemieszczali się po rożnych miastach, a ludzie układali kolejne zwrotki piosenek. "Cała milicja już w strachu chodzi, bo Paramonow przyjechał do Łodzi”, „Warszawa w kwiatach, mentownia w strachu; Bo znany gliniarz, poszedł do piachu”, „Na prawo ręka na lewo głowa - to jest robota Paramonowa”.
Złapano go dopiero po blisko miesiącu w stercie słomy, w okolicach dworca Warszawa Wschodnia. Proces w sądzie wojewódzkim trwał trzy dni i był biletowany, bo śledzić go chcieli wszyscy. Ekspresowo wydano wyrok: śmierć przez powieszenie. A miejskim piosenkom przybyła kolejna linijka: ”Cała Warszawa chodzi w żałobie, bo Paramonow leży już w grobie".
Przez dziesięciolecia jednak legenda "nowego Janosika" mocno przygasła. Owszem "Ballada o Paramonowie" gdzieś tam czasem pojawiała się na stołecznych biesiadach ale mało kto już pamiętał o tym co "z władzy zrobił palanta". Legenda tego, co by nie było po prostu pospolitego bandyty wróciła kilka lat temu kiedy nowa wersję miejskiej ballady nagrał reagowy zespół Vavamuffin. To wtedy dziennikarze i historycy ponownie sięgnęli to akt sprawy sprzed pół wieku.
Szatan z Piotrkowa
Koniec odsiadki Mariusza Trynkiewicza na początku 2014 roku był szokiem. Nagle przypomniał o morderstwach, które wydawały się być już rozwiązane. Morderstwach popełnionych przez młodego mężczyznę, który już wcześniej był dwukrotnie skazywany za molestowanie seksualne dzieci. W 1988 roku, zwabił do swojego mieszkania przypadkowo spotkanego, 13-latka, którego moletował i udusił. A kilka tygodni później w podobnych okolicznościach, zwabił i zabił nożem trzech 11 i 12 - letnich chłopców. Ciała wszystkich ofiar po kilku dniach wywiózł do lasu i podpalił.
Dosyć szybko namierzono i aresztowano młodego nauczyciela wychowania fizycznego. Proces był naprawdę ekspresowy ale wtedy o zatrzymaniu pedofila i mordercy nie mówiono za wiele. Owszem przez chwilę pisano o "bestii z Piotrkowa" ale kiedy 29 września 1989 roku, wyrokiem sądu, został czterokrotnie skazany na karę śmierci za każde zabójstwo z osobna zapomniano o nim. Zapomniano o tym, że w wyniku amnestii z 1989 roku karę zamieniono mu na 25 lat więzienia i kiedyś mu się ten wyrok skończy.
A skończył mu się 11 lutego 2014 roku. I dopiero wtedy ludzie zaczęli na nowo przezywać jego zbrodnie. Do tego stopnia, że z procesu wychodzenia z więzienia Trynkewicza urządzono niemalże telenowelę transmitowana nawet przez słowacką telewizję. Równolegle została uchwalona została specjalna ustawa o "postępowaniu wobec osób z zaburzeniami psychicznymi stwarzających zagrożenie publiczne" ewidentnie wymierzona w seryjnych morderców, gwałcicieli i pedofili. Jej przepisy mają zastosowanie do "osób stwarzających zagrożenie", a więc tak na dobrą sprawę może ona dotyczyć każdego skazanego na karę pozbawienia wolności, któremu sąd nie zawiesił kary.
Na podstawie tej ustawy sąd uznał Mariusza Trynkiewicza za osobę stwarzającą zagrożenie i nakazał jego izolację w zamkniętym ośrodku. Trynkiewcz to jednak tylko jeden z wielu zbrodniarzy, o których sobie przypomnimy.
W 2017 roku wyrok skończy się Leszkowi Pękalskiemu - "Wampir z Bytowa" oskarżony był o zabójstwo 17 osób, udowodniono mu jedno, choć sam mówił aż o 90.
Henryk Morguś w latach 1986-1992 obrabował i zastrzelił z karabinka sportowego siedem osób, w tym kobietę w ciąży - też skończy odsiadywać wyrok za dwa lata.
Jak widać zbrodnie sprzed lat wciąż odciskają swoje piętno.