"Dodzwoniłem się do prezydenta dopiero po jego wylądowaniu w Chorwacji" - opowiada szef rządu. Lech Kaczyński nie mógł już wtedy natychmiast wracać do kraju. Maksymalnie skrócił zagraniczną wizytę i odleciał do Polski następnego dnia.
Kancelaria Prezydenta - oburzona, że prezydent tak późno dostał informację o wypadku - obwiniła o to resort obrony narodowej. MON pokazał dziś jednak bilingi telefoniczne, z których wynika, że oficer dyżurny dzwonił do prezydenckiego Biura Bezpieczeństwa Narodowego o godzinie 19.43, czyli niecałe 40 minut po tym, jak samolot CASA runął na las pod Mirosławcem. Nikt nie odebrał pierwszego telefonu.
Trzy minuty później oficer MON spróbował jeszcze raz dodzwonić się do oficerów BBN. Również bez rezultatu. Za trzecim razem - o godzinie 19.56 - dyrektor Departamentu Obronnego Biura Bezpieczeństwa Narodowego odebrał komórkę. Do startu samolotu z Lechem Kaczyńskim na pokładzie zostały jeszcze 24 minuty. Nie wiadomo jednak, dlaczego oficer BBN nie powiadomił prezydenta o wypadku.
Co gorsza, okazało się, że w tym samym czasie o katastrofie z mediów dowiedział się również zastępca Biura, generał Roman Polko. Ale i on nie zadzwonił do Lecha Kaczyńskiego. "Traktowałem to wtedy jak wiadomość medialną" - tłumaczył się potem generał. "Polko powinien być zawiadomić prezydenta" - powiedział w Radiu Zet Michał Kamiński, szef gabinetu prezydenta.
Donald Tusk chce rozwiązać ten polityczny spór. "Chciałbym jak najszybciej spotkać się z prezydentem w celu udrożnienia komunikacji między kancelariami" - zapowiada szef rządu.