"Dziesięć minut wcześniej byłem w miejscu, gdzie wszyscy zginęli" - opowiada portalowi tvn24.pl górnik, który ocalał z katastrofy. Prosi o anonimowość i ostro krytykuje władze kopalni. Twierdzi, że nie było żadną tajemnicą, jak wysokie stężenie metanu panuje na dole. Przypomina, że już dzień wcześniej w rudzkiej części "Wujka" zapaliło się wyrobisko. Mimo to górników wysłano do pracy w tym rejonie.
"Liczy się wydobycie, nie ludzkie życie" - mówi anonimowo mężczyzna, który przeżył katastrofę.
Następnego dnia górnicy pojechali do pracy w inne miejsce - do ściany, gdzie potem zapalił się metan. "Zjechaliśmy na dół, gadaliśmy jak zwykle" - opowiada górnik w TVN24. "Wszedłem w rościnkę i wszystko p..." - wspomina.
"Przerzucaliśmy trupy, był krzyk ludzi i czuć było spalone ciała. Zryło mi głowę całkowicie. Tyle trupów, jak na wojnie" - dodaje ocalały mężczyzna i zapewnia, że już więcej na dół nie zjedzie.
Jak podaje tvn24.pl, w rejonie katastrofy znaleziono czerwone kaski pozrywane z głów zabitych. Takie nakrycia głowy noszą górnicy, którzy dopiero się uczą. Nie powinni być wpuszczani w tak niebezpieczny rejon kopalni, zagrożony zapłonem metanu.
"Przerzucaliśmy trupy, krzyk ludzi, czuć było spalone ciała" - opowiada z trudem górnik, który ocalał z tragedii w kopalni "Wujek" w Rudzie Śląskiej. Twierdzi, że władze kopalni zdawały sobie sprawę z zagrożenia wybuchem. "Posłali nas na śmierć. Rozliczą się z tego przed Bogiem" - dodaje.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama
Reklama