Siedem lat temu Jarosław Kaczyński w książce „Polska naszych marzeń” zawarł swoją wizję ojczyzny. Od ponad dwóch lat jesteśmy świadkami jej urzeczywistniania. Nie we fragmentach. W całości. Chwieje się konstytucyjny trójpodział władzy, bo – jako prowadzący do imposybilizmu – nie przypadł on do gustu prezesowi partii rządzącej. Wymiar sprawiedliwości został upolityczniony i podporządkowany Zbigniewowi Ziobrze, bo zdaniem szefa Prawa i Sprawiedliwości minister powinien silniej nadzorować ten obszar państwa. Jeśli ktoś się zastanawiał, dlaczego Anna Zalewska postawiła na reformę edukacji, odpowiedź również znajdzie w książce Kaczyńskiego. Prezes rozważał kilka wariantów, ale zdecydował, że ośmioletnia szkoła podstawowa i czteroletnia średnia są optymalnym rozwiązaniem. To nic, że nie tłumaczy, dlaczego. Pani minister taka wskazówka wystarczyła. I można wymieniać dalej. Dezubekizajcja, degradacje, służba cywilna na usługach władzy, czystki kadrowe, polityka wstawania z kolan... Oto „Polska naszych marzeń”.
Wizja szefa PiS staje się faktem. Kto myśli, że na sądach proces jej wdrażania się kończy, ten się myli.
Książka ma niewielką objętość, ale ogromną wagę. Sądząc po tym, co obserwujemy w kraju od 2015 r., dla wykonawców wizji Jarosława Kaczyńskiego jest niczym Biblia lub co najmniej jak instruktaż. Jeśli ktoś chce zapunktować u prezesa, powinien po nią sięgnąć, a potem pojawić się na Nowogrodzkiej z pomysłem na realizację czegoś, co jeszcze czeka w kolejce. Jest coraz trudniej, bo większość pomysłów już została wdrożona. Ale wciąż nie wszystkie.
Co nas jeszcze czeka? Wybrałam pięć obszarów. O niektórych z nich się mówi, o części jest cicho. Zapytałam, czy Jarosław Kaczyński podtrzymuje swoje stanowisko względem całej piątki. Choć odpowiedzi nie otrzymałam, zakładam, że tak. Nie ma on bowiem w zwyczaju wycofywania się z raz obranej drogi lub czyni to niezwykle rzadko. A „Polska naszych marzeń” to projekt, który krystalizował się długo i którego nie udało się wcielić w życie w latach 2005–2007. Teraz nic nie stoi na przeszkodzie. Może co najwyżej nastąpić przesunięcie w czasie ze względów strategicznych.
Prezes PiS nie jest sympatykiem ludzi bogatych. Jego zdaniem władza może potrząsnąć nimi i ich przywilejami. Zastrzega wprawdzie, że tylko w razie złamania prawa i nieprzestrzegania reguł demokratycznych. Ale czy to nie jest wygodny wytrych? Próbowałam namówić na komentarz kilka osób z rankingu 100 Najbogatszych Polaków „Forbesa”. Nikt się nie zgodził. To zrozumiałe. Tak pozytywna, jak i negatywna ocena mogłaby się spotkać z represjami. Jak ktoś się nie boi działań władzy, to ta mogłaby chcieć mu udowodnić, że powinien. Albo odwrotnie. Jak się boi, znaczy, że ma coś do ukrycia i trzeba sprawdzić co.
Co rozumieć przez „potrząsanie”? Dwa możliwe poziomy wskazuje prof. Antoni Dudek, politolog z Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego: progresję podatkową i lustrację gospodarczą. Wydział prasowy Ministerstwa Finansów zapytany o działania w pierwszym obszarze odpowiada: „W MF obecnie nie są prowadzone prace nad zmianą ustawy o podatku dochodowym od osób fizycznych, które byłyby skierowane na zwiększenie opodatkowania osób najbogatszych”.
Profesor Dudek jest jednak przekonany, że rząd sięgnie do kieszeni bogatych, kiedy przyjdzie na to czas. – Gdy skończy się koniunktura i zabraknie pieniędzy na sztandarowe programy typu „Mieszkanie plus”. I będzie to zgodne z retoryką PiS – zauważa politolog. Polacy nie przyklasną jednak takim pomysłom. – To jest pewien paradoks. Ogromna większość Polaków jest nieufna wobec bogatych i chce patrzenia im na ręce, ale też wierzy, że może do nich dołączyć. Konsekwencją aspiracji do zamożności jest brak przyzwolenia na wysokie podatki wobec osób zamożnych – wyjaśnia dr Wiesław Baryła, psycholog społeczny z Uniwersytetu SWPS w Sopocie. Przedstawia jeszcze jeden argument: mieszkańcy kraju nad Wisłą uważają, że każdy ma prawo wydać uczciwie zarobione pieniądze, jak chce.
Według Antoniego Dudka ugrupowanie rządzące może zdecydować się na prześwietlanie procesów prywatyzacyjnych po 1989 r. i ich unieważnianie. Systemowo. – Powstanie np. taka „komisja Jakiego ds. prywatyzacji”, a jej działanie zostanie uzasadnione regułą sprawiedliwości społecznej – przewiduje. Zastanawia się, czy dałoby się to przeprowadzić na gruncie prawnym, biorąc pod uwagę przedawnienie. Dałoby się. Popatrzmy na skargę nadzwyczajną, z którą będzie można wystąpić do Sądu Najwyższego w sprawach, które uprawomocniły się po 17 października 1997 r.
Ale co na to reszta społeczeństwa? Zdaniem Wiesława Baryły będzie na „tak”, bo jesteśmy podejrzliwi, zwłaszcza wobec najbogatszych. Ta podejrzliwość wzięła się z katolicyzmu i propagandy PRL, która wciąż w nas tkwi. Przetrwała w naszej kulturze. – Z badań psychologii społecznej i refleksji Milana Kundery wynika, że kultura jest znacznie trwalsza niż ustrój państwa – podkreśla dr Baryła. Podobne stanowisko zajmuje prof. Marcin Król, filozof i historyk idei z Uniwersytetu Warszawskiego. Uważa, że nierówności leżą u podstaw naszego życia i wszelkie próby ich niwelowania, w tym postulaty odbierania bogatym, spotkają się z przychylnością pozostałych grup społecznych. – Władza zagra na dwóch namiętnościach: równości i wspólnoty narodowej. I wygra – tłumaczy. Chociaż przeciwstawianie się nierównościom jest słuszne, to potrzeba tu dużej delikatności. O nią apeluje prof. Król. Ktoś go posłucha?
Dziś jest przestarzałe i nie liczy się na świecie, a tak być nie powinno. Jarosławowi Kaczyńskiemu marzy się, aby polskie szkolnictwo wyższe docelowo przypominało brytyjskie, w którym uczelnie konkurują z najlepszymi na świecie. Jarosław Gowin, wicepremier i minister nauki i szkolnictwa wyższego, przyznaje, że książki szefa PiS nie przeczytał. – Wielokrotnie rozmawiałem na ten temat z prezesem PiS, a także dziesiątkami innych polityków tego ugrupowania. Jarosław Kaczyński bardzo uważnie przestudiował projekt ustawy i zgłosił do niego kilkanaście uwag, z których większość uwzględniłem. Żadna z tych uwag nie podważała generalnego kierunku reformy – tłumaczy. Czy to uratuje projekt, na który środowisko naukowe bardzo liczyło? Antoni Dudek uważa, że nie. Chociaż sama reforma 2.0 wpisuje się w główny cel lidera PiS, to osłabi lub wręcz zabije mniejsze ośrodki uczelniane. – Ponieważ PiS to partia wsi i małych miasteczek, nie zrezygnuje z tych nielicznych oaz, które ją wspierają, gdy środowisko naukowe w większości stoi murem przeciwko temu ugrupowaniu. Nie pozwoli na eliminację tych lokalnych centrów kulturotwórczych – wyjaśnia politolog.
– Nie wyobrażam sobie, by posłowie i senatorowie Zjednoczonej Prawicy mogli nie poprzeć projektu rządowego – mówi Jarosław Gowin. Istnieje jednak duża obawa, że trafi on na bocznicę. I być może nigdy się stamtąd już nie ruszy. Z takim scenariuszem zgadza się Wiesław Baryła, nie ukrywając przy tym rozczarowania, bo większość szkół wyższych, w tym Uniwersytet SWPS, bardzo poważnie podeszła do reformy. – To mogłaby być naprawdę dobra zmiana. Mogłaby przynieść poprawę jakości kształcenia. Szkoda, że to nie nastąpi. Szkoda, że minister Gowin nie postawi sobie pomnika, o który zabiega – stwierdza z żalem psycholog.
Z poglądem o możliwie lepszym poziomie jakości nauczania w wyniku reformy 2.0 polemizuje Marcin Król. Nie przywraca ona bowiem właściwego porządku, jaki w szkolnictwie wyższym powinien panować: na pierwszym miejscu jakość, a na drugim ilość. Nie eliminuje nadmiernej liczby studentów. Nie zapewnia właściwego finansowania. Nie pozwala na usuwanie najsłabszych nauczycieli akademickich. – W sumie więc nie ma większego znaczenia, czy wejdzie w życie, czy nie – podsumowuje.
Każdy z nas słyszał o wstawaniu z kolan, żołnierzach wyklętych, dumnej ze swojej historii Polsce. A kto wie, co to są zadania antydyfamacyjne? Od początku sprawy z nowelą ustawy o IPN i związanym z nią konfliktem z Izraelem i USA powinien umieć je zdefiniować każdy. Są to bowiem zadania zwalczające obraźliwe dla Polski opinie i kampanie zniesławiające, w które ten akt prawny się wpisuje. Autorzy zmiany musieli z uwagą przestudiować pomysły Jarosława Kaczyńskiego, bo właśnie m.in. o takich zadaniach pisał, formułując elementy właściwie prowadzonej polityki historycznej. Nie przewidzieli konsekwencji. A może wręcz odwrotnie? Tak czy owak Ministerstwo Spraw Zagranicznych uwija się jak w ukropie, by tę konkretną sytuację uzdrowić. Na pytanie o realizację zadań polityki historycznej (w tym antydyfamacyjnych) przez placówki dyplomatyczne zareagowało milczeniem. Trudno więc stwierdzić, jak dużą rolę odgrywają ambasady i konsulaty dziś. Gdy Jarosław Kaczyński był premierem, wiele spodziewał się po ich działalności. Wtedy nie wyszło. Teraz raczej też nie jest lepiej.
– Każde państwo/społeczeństwo/środowisko prowadzi, świadomie lub nie, własną politykę historyczną – na różnych poziomach i z różnym skutkiem. Jednak żadna, nawet najszlachetniejsza w intencjach wizja nie przyniesie korzyści, szczególnie jeśli będzie realizowana przez osoby o bardzo wysokim progu wrażliwości emocjonalnej i niskim progu kompetencji merytorycznej, tj. rozeznania w realiach międzynarodowej komunikacji społecznej. Tak się właśnie zdarzyło przy nowelizacji ustawy o IPN i jej rażąco nieprecyzyjnych sformułowaniach – ocenia prof. Wojciech Kriegseisen, dyrektor Instytutu Historii Polskiej Akademii Nauk. Na zupełnie inny aspekt zwraca uwagę prof. Jakub Basista z Instytutu Historii Uniwersytetu Jagiellońskiego, przestrzegając przed nachalnością polityki historycznej. Przypomina, że mimo polskiego przekonania o statusie naszego kraju jako mesjasza narodów nasza historia jest jedną z wielu w świecie. – Jeśli inni mają się przejmować naszymi dziejami albo przynajmniej je rozumieć, musimy podejmować wiarygodne działania. Pokazujące obie strony np. naszego stosunku do Żydów w czasie II wojny światowej. Nikt nam nie uwierzy, że byliśmy tylko bohaterami. Nie próbujmy się wybielać, bo to nie działa – radzi historyk.
Profesor Dudek podpowiada, aby politykę historyczną prowadzić spokojnie, w sposób przemyślany, cierpliwie czekając na długofalowe efekty. Przestrzega przed biernością, bo brak starań o pamięć historyczną państwa to jego kapitulacja.
Profesor Baryła zaś zaznacza: – Z psychologicznego punktu widzenia gra na narodowych uczuciach i potrzebach, jak szacunek do siebie czy duma z własnej grupy społecznej, opłaca się na krótką metę. W dłuższej perspektywie może to być jad dzielący ludzi. Bez pozytywnych rezultatów.
Jarosław Kaczyński chce w polityce historycznej rozmachu, a nie mikromanii, jaką uprawiała poprzednia władza. Dlatego m.in. z uznaniem przyjąłby superprodukcję filmową na temat powstania warszawskiego albo Bitwy Warszawskiej, taką z hollywoodzkim zacięciem. W początkowej fazie rządów Piotr Gliński, wicepremier, minister kultury i dziedzictwa narodowego, wspominał o możliwości realizacji tego pomysłu, ale potem nigdy do tego nie wrócił. Zdaniem Antoniego Dudka słusznie, bo produkcje filmowe na zlecenie polityczne są problematyczne. Popatrzymy na „Smoleńsk”. Jak są pieniądze na politykę historyczną i mają być inwestowane w filmy, to politycy nie powinni określać sposobu ich wykonania. – Dobra filmowa produkcja historyczna w Polsce? To raczej niemożliwe. I nie chodzi tylko o to, że zatrudnienie najlepszego reżysera czy gwiazd aktorskich nie gwarantuje sukcesu. Główna przeszkoda to jednostronne podejście do historii, zakłamujące prawdę – zauważa Jakub Basista. Nie może się nadziwić, że nie wykorzystaliśmy oscarowej „Idy” w działaniach historycznych, choć podobnie jak większość zna powody. Zdumiewa go również, że np. w USA polskiej historii uczy się prawie wyłącznie z książek anglosaskich historyków (np. świetnej, ale nieco przestarzałej historii Normana Daviesa), jakby polskich historyków nie było stać na przygotowanie kilku dobrych jednotomowych historii naszego kraju, pokazujących nasz punkt widzenia w światowym kontekście i z różnych perspektyw (narodowej, socjologicznej, ekonomicznej itp.). Chciałby, aby w polskich placówkach dyplomatycznych były broszury m.in. ze skrótem historii naszego państwa i by zawsze były wręczane każdemu cudzoziemcowi, który tam trafia. Muszą to być jednak opracowania prawdziwe, nie propagandowe, a także osadzone w historii powszechnej. – To by zadziałało znacznie skuteczniej niż film – nie ma wątpliwości historyk.
Jaka powinna być polityka historyczna, aby była skuteczna? – Ma przekonywać, a nie obrażać opinię publiczną, a więc nie wystarczy demonstrowanie własnych racji z przekonaniem, że są one słuszne, bo nasze, ale trzeba z nimi dotrzeć do słuchaczy, wykorzystując rozpoznane wcześniej ich słabości oraz punkty szczególnej wrażliwości. Polityka historyczna nie może się też ograniczać wyłącznie do doraźnego reagowania na rzeczywiste lub wydumane akty tzw. dyfamacji – potrzebne jest spokojne, konsekwentne a przede wszystkim długofalowe działanie na wszystkich poziomach komunikacji – podkreśla Wojciech Kriegseisen. Uważa, że do jej prowadzenia powołani być powinni publicyści z wiedzą o tematyce międzynarodowej oraz dyplomaci w konsultacji z historykami specjalizującymi się w danej problematyce. Nie jest to w żadnym razie zadanie dla historyków badaczy.
W kwestii wojska Jarosław Kaczyński zaskakuje swoimi poglądami. Oczywiste jest z jego punktu widzenia, że powinno ono zostać oczyszczone ze złogów PRL-owskich, ale tę operację mamy już za sobą za sprawą Antoniego Macierewicza. Nie jest też dyskusyjna teza, że armia potrzebuje ludzi po studiach, bo to zapewnia pewne minimum ogólnych kompetencji i kultury, które są tu potrzebne. Za to opinia, że świetnie się do tego nadają kibice piłkarscy, bo są odważni (na granicy brawury), mają zinternalizowane wartości patriotyczne i poczucie obowiązku wobec ojczyzny, jest szalenie ciekawą. – Oni tam już są. W utworzonych przez byłego ministra Macierewicza Wojskach Obrony Terytorialnej – śmieje się profesor Dudek. Po czym poważnieje, mówiąc, że armia nie powinna stawiać WOT na pierwszym miejscu. I że Mariusz Błaszczak może to odmienić, podobnie jak kwestię uzbrojenia, ponieważ on przejął stan „zero”, kiedy można tworzyć od nowa.
– Kibice piłkarscy w prawdziwej armii? Kosmiczna koncepcja z tego powodu, że to bardzo zróżnicowana i zmienna w swoich sympatiach grupa. Podobnie problematyczne są wykluczające się wzajemnie poglądy o wykształconych żołnierzach i brawurowych kibicach – zastanawia się dr Baryła.
Co na idee szefa PiS obecny minister obrony narodowej? Nie wiem. Mariusz Błaszczak nie znalazł czasu, by się wypowiedzieć. Na pewno będziemy mogli przyglądać się jego posunięciom.
„Jestem zwolennikiem bardzo silnych mediów publicznych. Od bardzo dawna opowiadam się za niemieckim rozwiązaniem: jeden program telewizji publicznej ma opozycja, drugi – rządzący. To jest chyba jedyny mechanizm mogący zapewnić pluralizm medialny” – pisze Jarosław Kaczyński. Do tego chciałby, aby Rada Mediów Narodowych była niczym Trybunał Konstytucyjny dla rynku medialnego. To bardzo ciekawe idee. Podobnie jak ta, że publiczna telewizja powinna być bogata, atrakcyjna programowo, bo ma wiele ról do odegrania. I to nic, że byłaby uprzywilejowana wobec innych nadawców.
Wszyscy eksperci są zgodni: pomysł podziału telewizji publicznej między władzę i opozycję nie sprawdzi się w Polsce. Dlaczego?
Antoni Dudek: – Zamiast publicznych mediów mamy rządowe i to się nigdy nie zmieni. Jedno ugrupowanie dochodzące do władzy zawłaszcza je subtelnie, drugie – prymitywnie, wyjątkiem była ekipa Jerzego Buzka, ale to ze względu na konflikt wewnątrzkoalicyjny. PiS postawił tu bardzo wysoko poprzeczkę, więc w przyszłości upartyjnienie nadawców publicznych jeszcze bardziej wzrośnie.
Wiesław Baryła: – W polskich warunkach to po prostu zalegalizowanie podziału społeczeństwa. U nas wchodzi w rachubę albo model BBC (finansowanie mediów publicznych z kieszeni podatnika), albo model komercyjny (wyłącznie media prywatne). Żaden jednak z powodów politycznych nie jest poważnie rozpatrywany. W dobie fake newsów bardzo potrzebne jest wiarygodne źródło informacji, ale obecnie media narodowe są dalekie od spełniania takiej roli. Nie chronią nas od produktów dziennikarskopodobnych, nad czym można jedynie ubolewać. Są karykaturą mediów, których Polacy potrzebują.
Marcin Król: – Byłby to anachronizm, ponieważ w Polsce nie ma jasnego podziału partyjnego w stylu: prawica – lewica. Gdyby nawet to pominąć, to mimo deklaracji, zbudowanie porządnych, niestanowiących tuby rządowej mediów publicznych jest marzeniem ściętej głowy, bo nawet od tak szlachetnego człowieka jak Tadeusz Mazowiecki usłyszałem kiedyś: „Telewizja jest nasza”, czyli rządowa. Poza tym telewizja publiczna w klasycznym wydaniu się kończy, bo w ogóle ludzie stopniowo przestają wpatrywać się w szklany ekran.
Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego nie odpowiedziało na pytania o zmiany na rynku medialnym i możliwe uwzględnienie w nich wizji szefa partii rządzącej. Kolejne projekty powstają, po czym trafiają do kosza. I taki stan zapewne potrwa tak długo, jak długo Jarosław Kaczyński, odkładając na bok książkowe refleksje, jest zadowolony z obecnej obsługi medialnej.
Dalszy ciąg materiału pod wideo
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama
Reklama