O dziecku Iwony K., którego "nie można się doliczyć”, mówiła prokuratura. "Fakt" poszedł tym tropem i dotarł do Ireny Żytyńskiej, matki aresztowanej kobiety i babci Bartka. "To potwór, to suka" - tak o swojej córce mówi gazecie babka chłopca.
Iwona K. pracowała w Wałbrzychu jako prostytutka. Nie interesowała się losem dzieci, ktore rodziła. Czwórka z nich miała szczęście. Trafiły do rodzin adopcyjnych. Ale jedno zaginęło. Nie wiadomo, czy w ogóle żyje.
Gdzie jest Karinka?
Dziewczynka przyszła na świat 11 lat temu. Miała zaledwie dwa miesiące, gdy przepadła bez wieści. Był czerwcowy wieczór. W mieszkaniu Iwona K. i jej ówczesnego konkubenta Krzysztofa C. trwała libacja. Kobiety nie było w domu. Maleństwem miał się zajmować jego ojciec.
Następnego dnia Irenę Żytyńską zerwało na równe nogi walenie do drzwi. To był Krzysztof C. "Kiedy otworzyłam, zaczął na mnie krzyczeć. Pytał, gdzie ukryłam Karinkę. Dopiero po chwili zrozumiałam, że podczas libacji wnuczka gdzieś mu zginęła” - mówi "Faktowi" kobieta.
Policja zaczęła szukać dziecka. Bez skutku. Pies po kilkudziesięciu metrach od kamienicy zgubił trop. Kiedy policjanci zatrzymali Krzysztofa C., Iwona K. powiedziała policji, żeby przestali szukać dziecka. "Może bała się, że Krzysiek ma coś wspólnego ze zniknięciem dziecka? Jak ona mogła tak łatwo zapomnieć o swojej córce i nie walczyć o jej odnalezienie" - pyta Żytyńska.
Krzysztof C. niecałe pół roku po zaginięciu dziewczynki zapił się na śmierć. Może gryzło go sumienie? - zastanawia się "Fakt". Gazeta pyta: Gdzie była policja?! Gdzie byli pracownicy społeczni? Jak to możliwe, że losem dziecka przez 11 lat nikt się nie zainteresował?
Czwórka dzieci miała więcej szczęścia
Po zaginięciu Kariny Iwona K. została z synem Michałem. Chłopiec miał wówczas dwa lata. Dziadkowie postanowili go zabrać do siebie. Matka dziecka nie protestowała. Cieszyła się, że "będzie mieć z głowy kolejnego bachora". Niedługo po śmierci Krzysztofa C. znalazła sobie nowego konkubenta. Urodziła kolejne dziecko - Darię, która dziś ma 10 lat. A potem następne: Paulinę i Oliwię.
Dziewczynki mieszkały z matką do momentu, gdy do drzwi alkoholiczki zapukała opieka społeczna. Nakazem sądu dzieci zostały jej zabrane. Trafiły do rodzin zastępczych. A Iwona K. znalazła sobie nowego kochanka, Dariusza Z.
Bartek nie musiał umrzeć
Niebawem Iwona K. znów zaszła w ciążę. Nie przestała pić. Żyła w melinie. Jej matka pamięta, jak ciężarna Iwona K. odwiedzała ją, ledwo trzymając się na nogach. W grudniu 2004 roku w czasie wigilii zaczęła rodzić. "Urodziła synka na ulicy, nim zdążyła dotrzeć do szpitala" - opowiada Irena Żytyńska. To był właśnie zakatowany parę dni temu Bartuś.
W kwietniu 2006 r. półtoraroczny chłopiec z wysoką gorączką i zapaleniem płuc wylądował w szpitalu. Był zaniedbany i głodny. Pracownicy opieki społecznej złożyli wniosek o odebranie go matce. Ale chłopczyk spędził w domu dziecka tylko dziewięć miesięcy. Iwonie K. udało się go odzyskać.
"To był moment, gdy trochę się opamiętała. Zgłosiła się na odwyk i zapisała do klubu anonimowych alkoholików. Szukała nawet pracy. Dlatego oddali jej dziecko" - opowiada babcia chłopczyka. "Ale dla Bartka to był wyrok śmierci” - dodaje.
Niech zgnije w więzieniu!
Gehenna chłopca zaczeła się jesienią minionego roku, gdy jego matka poznała w agencji towarzyskiej, gdzie pracowała, Mariusza V. Nowy kochanek torturował chłopca. Bił go, dusił kablem, kaleczył szkłem. Matka go nie broniła - ustaliła prokuratura.
"Mariusz pomiatał Bartkiem, nazywał go parszywym bękartem, a Iwona się przyglądała" - potwierdza "Faktowi" babcia dziecka. "Pamiętam, jak odczas obiadu wnuczek niechcący stłukł talerz, a ta bestia zaczęła go bić" - dodaje.
W niedzielę rano Iwona przyniosła do szpitala Bartka. Był martwy od dwóch godzin. Chwilę później ją i jej kochanka ujęła policja. "Nigdy jej nie wybaczę. Będę przychodzić na proces, ale nie odwiedzę Iwony w więzieniu. Niech gnije tam do końca życia" - mówi "Faktowi” babka zabitgo Bartka.