Ktoś złośliwy mógłby postawić tezę, że Lech Kaczyński ma ostatnio kłopoty z szybkim czytaniem. Antoni Macierewicz dostarczył do pałacu liczący około 800 stron aneks 153 dni temu. Skoro tak, to elementarna matematyka mówi, że prezydent (wraz z wąskim gronem współpracowników) studiuje po 5 stron dziennie. Przeczytanie pierwszej części raportu o WSI poszło prezydentowi wartko, o niebo sprawniej.

Reklama

Zdaje się, że nie chodzi więc o szybkość, ale o problem z autorem. Prezydent miał prawo nabrać do twórczości Macierewicza dystansu. Pamiętamy, że w pierwszym tomie raportu Andrzej Grajewski był jednym ze szwarccharakterów. A dziś wiadomo, że nawet prezes PiS uznaje umieszczenie go w tej roli za niesprawiedliwą nadinterpretację. W dodatku inne czarne charaktery też się oczyszczają - skutecznie, choć trochę wolniej, bo na drodze sądowej. Prezydentowi, który swoim nazwiskiem i godnością urzędu firmował raport, musi być w tej sytuacji niewygodnie.

Stąd można przypuszczać, że zwleka z odtajnieniem drugiej części. Albo nie ufa Macierewiczowi i boi się skandalu, albo uznaje, że treści zawarte w aneksie są publicystyką niepopartą przekonującymi dowodami i ujawnienie ich naraziłoby głowę państwa na drwiny ze strony opozycji.

Czy może być inne wyjaśnienie? Przecież aneks - według słów samego Antoniego Macierewicza - miał demaskować, przede wszystkim afery gospodarcze. Jeśli tak, to wszyscy chętnie przeczytamy o patologiach, jakie drążyły III RP! Z przyjemnością dowiemy się, że odpowiedzialnymi za skandale są: Lech Wałęsa i trzej ministrowie obrony: Janusz Onyszkiewicz, Jerzy Szmajdziński i Bronisław Komorowski. Proszę bardzo, niech staną przed Trybunałem Stanu. Niech zostaną potępieni, jeśli Macierewicz znalazł wystarczające do tego przesłanki.

Prezydent nie może przedłużać swojego milczenia. Nie może przeciągać decyzji o odtajnieniu aneksu w nieskończoność. Pięć miesięcy to wystarczająco długo. Mamy prawo dowiedzieć się, czy Antoni Macierewicz znalazł układ, czy też spaprał robotę. Najwyższy czas.