Fakt, że media społecznościowe mają moc zlikwidowania niemal każdego autorytetu i to w kilka minut, najboleśniej odczuwają ci, którzy się za autorytety uważają. Jak to działa, widać było znakomicie w tym tygodniu na przykładzie 18 pechowców ze świecznika, którzy przyjęli szczepionkę bez kolejki. Na świecie może szaleć koronawirus, Stanom Zjednoczonym grozić wojna domowa, a III RP przedłużenie narodowej kwarantanny, tymczasem wszyscy Polacy żyli tym, że Janda, Miller and company dostali po znajomości coś, na co lekarze ryzykujący życiem muszą czekać. Zaś cała reszta społeczeństwa poczeka jeszcze długo. Na dokładkę zaszczepieni poza kolejnością pochwalili się tym radośnie w mediach społecznościowych. W odpowiedzi te zawyły. Po czym zademonstrowały, gdzie mają autorytet wybitnych aktorów, byłego premiera, wpływowych producentów telewizyjnych, biznesmenów, a nawet Złotą Palmę z Cannes (nota bene otrzymała ją nie Krystyna Janda, lecz film Wajdy "Człowiek z żelaza", w którym grała).
Faktem jest, że elektorat PiS nie przepuści żadnej okazji, żeby dobrać się na Facebooku, czy Twitterze do skóry celebrytom lub ludziom z TVN, lecz tym razem na tymże elektoracie się nie skończyło. W zasadzie kto żyw starał się dowalić "osiemnastu zaszczepionym". Mniej więcej po godzinie wyglądali oni jak Jagna z reymontowskich "Chłopów", wywożona ze swej społeczności na wozie z gnojem. Ich rozpaczliwe tłumaczenia oraz podawanie kolejnych, coraz bardziej absurdalnych wersji zdarzeń, sprawiały, że wirtualnego gnoju jedynie przybywało. Okazywało się, że sława, dorobek zawodowy, czy wcześniejsza atencja wielbicieli znaczą mniej od faktu, iż korzystając ze swej pozycji społecznej wpływowe osoby bezprawnie zagarnęły dla siebie przywilej. Na dokładkę bezczelnie wypychając z kolejki zwykłych ludzi, którym się on należał. To oznaczało złamanie fundamentalnego poczucia sprawiedliwości. Zatem akcja jednostek wywołała burzliwą reakcję całej społeczności.
Tak właśnie funkcjonuje dziś globalna wioska internetowa, której mieszkańcy błyskawicznie wyrażają swe opinie oraz szafują wyroki. A jak to z wsiami bywa, gdy ktoś łamie powszechnie akceptowalne reguły, wówczas nie ma dla niego zmiłowania, bo zbiorową opinię kształtują wspólne emocje.
Jeśli idzie o świat sław, nazywanych obecnie celebrytami (bo w dużej części tworzą go osoby znane jedynie z tego, że są znane), gdy przepływ informacji następował za pośrednictwem kolorowych czasopism, radia, telewizji i nawet portali internetowych, jego przedstawiciele wspięli się na szczyt drabiny społecznej. Odbiorca, nie mogąc aktywnie uczestniczyć w tworzeniu informacji, otrzymywał to, co chcieli przekazać mu jej kreatorzy. Celebryci osiągnęli wówczas apogeum swych wpływów, biorąc na siebie rolę istot niemal półboskich. Znali się na wszystkim i w każdej dziedzinie życia oraz wiedzy stawali autorytetami, kształtującymi opinię publiczną. Pojawienie się mediów społecznościowych oraz to, że medialne sławy mogły za ich pośrednictwem bezpośrednio wyrażać swe opnie oraz kontaktować z odbiorcami, przyniosło coś na kształt podpalenia Świątyni Artemidy w Efezie przez szewca Herostratesa. Po trzecim z cudów świata pozostały dymiące zgliszcza.
Już gołym okiem widać, że profesja celebryty zaczyna cieszyć się takim poważaniem społecznym, jakie okazywano aktorom jeszcze na początku XX w. Bardzo elegancko ujmuje to "Encyklopedia ENCENC. Polskie encyklopedie humanistyczne" w haśle odnoszącym się do historii teatru na początku poprzedniego stulecia. "Zawód aktora wciąż nie cieszył się prestiżem. Ze względu na erotyzację przedstawień, zawód aktorski zaczął graniczyć z zawodem kurtyzany" – odnotowano. Dopiero szalona popularność gwiazd kina z trudem zmieniała ten stan rzeczy aż do połowy XX w. Stanisław Cat-Mackiewcz w książce "Zielone oczy" opisał, jak druga żona legendarnego generała Andersa, była aktorka Irena Anders organizowała po wojnie w Londynie bal patriotyczny. Podczas układania listy gości padło nazwisko pewnej damy, która grywała w filmach. Wówczas gorąco zaprotestowała bardziej wiekowa członkini komitetu organizacyjnego, podkreślając, iż przecież aktorki nie można dopraszać do szanującego się towarzystwa.
"Ponieważ ten dziewiętnastowieczny argument został pominięty milczeniem i nazwisko to ponownie zostało wymienione, więc owa pani znów występuje z protestem:
– Ależ, pani generałowo, to przecież aktorka!
Pani Andersowa grzecznie powiada:
– Pani zapomina, że ja także byłam aktorką.
Starsza pani czuje, że popełniła gafę, ale ratuje się w sposób nieoczekiwany; macha ręką i mówi:
– Ach, jaką tam pani była aktorką!" – wspominał Cat-Mackiewicz.
Obecnie okazuje się, że awansowanie ze statusu "kurtyzany" do roli ubóstwianych doskonałości nie musi być procesem nieodwracalnym. Z winy mediów społecznościowych ustalona pod koniec poprzedniego stulecia drabina społeczna straciła swą stabilność. W internetowej, globalnej wsi przysłowiowej kucharce zdarza się publicznie zrugać premiera i nie wymaga to od niej nawet odwagi osobistej, jak w świecie realnym. Zaś opowiedzenie się po jej stronie przez tłum anonimowych ludzi jest banalnie proste i nie grozi żadnymi konsekwencjami. Także, każdy w miarę elokwentny człowiek, bez względu na stan posiadanej wiedzy, może kreować się na specjalistę od czego żywnie mu się podoba - choćby od wirusologii lub zmian klimatu. W efekcie bycie autorytetem już nie gwarantują ani tytuł naukowy, ani zajmowane stanowisko, ani bogactwo, ani nawet posiadana władza. Autorytet musi zostać tak wykreowany, aby zyskać szeroką akceptację w mediach społecznościowych. Następnie winien potrafić się nieustannie bronić, ponieważ podlega stałej krytyce. Nic bowiem nie bawi internautów równie mocno jak szarganie czegoś, czego szargać się im wzbrania.
Nieustanne ataki na autorytety stwarzają wrażenie permanentnego, rewolucyjnego wrzenia. Dużym ułatwieniem w takim momencie stają się "bańki informacyjne", w których wręcz instynktownie skupiają się ludzie bliscy sobie światopoglądowo. Każda z nich dopracowała się już pakietu osób, odgrywających rolę autorytetów dla poszczególnych dziedzin życia. Uznawani są oni za "swoich" i członkowie "bańki informacyjnej" czują się w obowiązku bronienia takiej postaci do upadłego przed atakami wyprowadzanymi z innych "baniek". Ten stan rzeczy gwarantuje zachowywanie względnego stanu równowagi.
Jako, że internetowa wieś jest bardzo młodym, pulsującym życiem bytem, szybko ewoluuje, a reguły, według których funkcjonuje, ciągle się tworzą. Co mocno niepokoi każdą władzę i nie tylko ją. W nowych realiach z trudem odnajdują się ci, którzy w świecie Zachodu zajmowali do niedawna miejsca na szczytach hierarchii społecznej. Stare, bezpieczne czasy dobiegły dla nich końca. Zaś społeczeństwo, mające do dyspozycji niczym nie skrępowane media społecznościowe, jawi się jako nieokiełznany żywioł.
W Chinach, Rosji oraz innych państwach, gdzie demokracja jest tylko fasadą lub nigdy jej nie było, poradzono sobie w tradycyjny sposób. Objęto media społecznościowe ścisłą kontrolą i wprowadzono cenzurę. Jeśli ktoś łamie zakazy, wkracza policja polityczna dopadając w realnym świecie sprawców wirtualnych myślozbrodni. Natomiast Zachód w imię obrony wolności (a tak naprawdę broniąc dotychczasowej hierarchii społecznej) coraz łatwiej godzi się, by kaganiec zbyt rozhasanym mieszkańcom globalnej wioski nakładali stopniowo ci, którzy przed dekadą rewolucję inicjowali. Wówczas politycy mogą pokazać opinii publicznej czyste ręce, a obrońcy demokracji odetchnąć z ulgą, gdy Facebook, Instagram, Twitter i YouTube zbanują na przykład nieobliczalnego Donalda Trumpa.
Tyle tylko, że jeśli strzeżenie swobód obywatelskich oddać na stałe w ręce prywatnych korporacji, to do czego w ogóle potrzebna będą jeszcze i państwa, i wolne wybory, i w ogóle demokracja?