Bo to, że w unijnych papierach będziemy mieli długu nie 56 proc. PKB jak obecnie, tylko np. 36 proc., faktycznie nie poprawi naszej sytuacji. Nadal będziemy spłacać coraz większe raty zadłużenia. Inwestorzy nie dadzą się nabrać na tę magiczną sztuczkę i będą żądać takiej ceny za swoje pieniądze, która będzie brać pod uwagę całość naszego zadłużenia.

Reklama

Mało tego - ta zmiana właściwie pogorszy naszą sytuację. Przede wszystkim rząd zapewne szybko przepisy o polskim sposobie liczenia długu "dostosuje" do zasad unijnych, więc obecne progi oszczędnościowe praktycznie przestaną obowiązywać. Wówczas zniknie jakakolwiek motywacja do oszczędzania. Ci naiwni, którzy liczą, że gabinet Tuska zdecyduje się na jakiekolwiek reformy po wyborach w przyszłym roku, po raz kolejny się rozczarują. Będzie wprost przeciwnie - nasz kraj będzie się zadłużał jeszcze szybciej niż do tej pory.

I z takim bagażem - szybko narastającego długu i bez przygotowania gospodarki i rynku pracy - wejdziemy do strefy euro. Przy następnym kryzysie dojdzie do gigantycznych zwolnień, przed którymi teraz ochronił nas płynny kurs złotego. Wzrost bezrobocia i gorsze wyniki firm spowodują spadek przychodów budżetu, za to wydatki podskoczą. W efekcie okaże się, że nie ma z czego spłacać jeszcze większych długów i niczym Grecy staniemy w kolejce po europejski zasiłek.

Pytanie tylko, kto wtedy stanie pod tablicą, na której Polska będzie czerwoną tym razem wyspą?