W trakcie obecnej kampanii wyborczej, podobnie jak w każdej poprzedniej i każdej następnej, pojawi się wiele tematów zastępczych – to znaczy takich, które świetnie nadają się do publicznej dyskusji, mimo że z natury rzeczy nie mogą zakończyć się konkluzją. Albo w ogóle, albo przynajmniej w najbliższym czasie. Dobrze jest natomiast przy takiej okazji wyrazić swoją opinię, zmusić przeciwnika do zajęcia stanowiska, ze świadomością, że i tak nic się w dającej się przewidzieć przyszłości nie zmieni. A nie zmieni się na pewno, ponieważ nie wykrystalizowała się jeszcze wyraźna większość zdolna do normatywnego podsumowania dyskutowanej kwestii (in vitro, związki partnerskie) bądź to z uwagi na osiągnięcie w przeszłości zadowalającego większość kompromisu (aborcja). Można natomiast publicznie udowodnić, że jesteśmy nowocześni, że nadążamy za duchem czasu, albo że jesteśmy w stanie oddać wszystko w obronie prawdziwych wartości. To puszczanie oka do swoich służy raczej potrzebie identyfikacji na forum wyborczym niż budowie realnego programu danego ugrupowania, ale tak już jest; taki jest koloryt każdej kampanii, bez tego byłoby jeszcze nudniej.
Dyskutowanie tematów zastępczych nie jest groźne dla życia publicznego, co najwyżej irytuje pewną część publiczności. Znacznie groźniejsze są natomiast dla porządku demokratycznego tematy tabu. Do takich z pewnością nie należy problem związków partnerskich, ale czy uczciwie i do końca wyjaśniliśmy sobie tu i teraz, co to są związki zawodowe i po co je powołujemy i chronimy? Jaka jest ich rola i jaka powinna być ich pozycja ustrojowa we współczesnym miejscu pracy, a także w państwie? Co najwyżej ten i ów ponarzeka na wysokość zarobków etatowych działaczy związkowych w dużych zakładach pracy i poutyskuje na brak związków zawodowych w supermarketach, ale zwykle na tym wszystko się kończy. Tymczasem jest się nad czym zastanawiać.

Problemy nie zniknęły

Ostatni strajk w kolejach regionalnych powinien być ostrzeżeniem, a w każdym razie sygnałem do podjęcia poważnej dyskusji nad istotą koalicji pracowniczej, formą jej organizacji i zakresem działania. Zmieniła się w ciągu ostatnich dwudziestu lat radykalnie organizacja procesu pracy, zmieniło się przecież kompletnie także polityczne otoczenie zakładów pracy, ale nasze związki zawodowe nie zmieniły się ani na jotę od czasów scentralizowanej, monopolistycznej gospodarki państwowej. Na dobrą sprawę funkcjonują obecnie prawie wyłącznie w sektorze podmiotów państwowych, bądź – niejako z rozpędu – w przedsiębiorstwach sprywatyzowanych, czyli dawniej państwowych, bo tak to sobie zagwarantowano w różnych pakietach wynegocjowanych przez związkowców przy okazji wcześniejszej komercjalizacji. A już tylko ten fakt powinien budzić niepokój.
Reklama
Pamiętamy dobrze pozycję i rolę związków zawodowych w poprzednim okresie. Pełniły wówczas funkcję pasa transmisyjnego od władzy do świata pracy. Nic więc dziwnego, że działacze związkowi utrzymywani byli z funduszu płac przedsiębiorstwa, a nie ze składek członków. Ta zasada została oportunistycznie utrzymana bezpośrednio po 1989 r., ponieważ w Sejmie kontraktowym nikt nie śmiał narażać się etatowym działaczom ani „Solidarności”, ani OPZZ. I tak już pozostało – ze szkodą dla samych pracowników. Ci opowiedzieli się w tej kwestii przede wszystkim nogami, rezygnując z przynależności do organizacji dbających głównie o własny interes etatowych działaczy. „Solidarność”, organizacja wielomilionowa w 1981 r., zrzesza dziś zaledwie kilkaset tysięcy członków. Podobne zjawisko miało miejsce w związkach konkurencyjnych. Pora zapytać dziś, dlaczego tak się stało? Przecież problemy pracownicze nie stały się w ostatnich latach mniej nabrzmiałe. Nie sądzę też, że dawni członkowie związków zawodowych potrafią dziś skuteczniej, z własnego wyboru, dochodzić swoich spraw indywidualnie.

Od władzy do ludu

A pytać powinna o to nie tylko lewica, tradycyjnie powiązana ze związkami zawodowymi, ale wszystkie ugrupowania polityczne, ponieważ aktualny procent uzwiązkowienia, znacznie mniejszy niż w krajach zachodnich, nakazuje pytać z kolei, czy polskie związki zawodowe nie są przypadkiem takimi organizacjami jedynie z nazwy. Jeśliby bowiem tak było, musi pojawić się znacznie groźniej brzmiące pytanie: czy nasz system prawny w ogóle gwarantuje realnie pracownikom prawo do koalicji związkowej? Innymi słowy – czy przypadkiem w nowych warunkach ustrojowych nie pozbawiliśmy świata pracy, a przede wszystkim robotników, tak fundamentalnego prawa, jakim jest prawo do zrzeszania się w związkach zawodowych – prawdziwie niezależnych i samorządnych?
Pojawiający się w trakcie aktualnego protestu w kolejach regionalnych postulat zakazu tworzenia na kolei podmiotów konkurencyjnych świadczyłby chyba za tym, że ostatni strajk jest przede wszystkim na rękę samemu zarządowi kolei regionalnych. Czyżby pas transmisyjny od władzy do ludu kręcił się, co prawda w mniejszej już skali, ale nadal w tym samym kierunku?