Polityka demograficzna i edukacja młodych Polaków doczekały się wreszcie szerokiej, publicznej debaty. Szkoda tylko, że dopiero po tym, jak polityka rodzinna rządu zbankrutowała.
Na koniec wakacji gruchnęła informacja o drożyźnie w przedszkolach. Później pojawiły się doniesienia o nieprzygotowanych do przyjęcia sześciolatków szkołach i wolta minister Hall, która rano w Sejmie broniła reformy edukacji, by po południu się z tego wycofać. „DGP” na wiosnę jako pierwszy pisał o kontroli inspekcji sanitarnej, która wskazywała, że szkoły są nieprzygotowane do przyjęcia sześciolatków, w maju donosiliśmy o malejącej liczbie rodzących się dzieci, a niespełna dwa tygodnie temu o pierwszym od sześciu lat ujemnym przyroście naturalnym. I to my biliśmy na alarm, że Polki w Wielkiej Brytanii rodzą dwa razy więcej dzieci niż w Polsce.
Po naszym tekście 15 września Grzegorz Napieralski, szef SLD, winę za ujemny wzrost naturalny próbował przypisać prawicy. Przypomniał też wtedy postulaty społeczne swej partii, m.in. przedszkola i żłobki dla każdego dziecka.
Później temperatura już tylko rosła. Liderzy partii prześcigają się dziś w obietnicach, które mają pomóc rodzinie. PO mówi o ulgach podatkowych i, co jest zmianą frontu, o dopłatach do przedszkoli z budżetu. Wcześniej premier Tusk, komentując podwyżki opłat w gminach, mówił, że są one pazerne i przerzucają koszty na rodziców. Polecił nawet wojewodom sprawdzanie ich uchwał. Wczoraj zapewniał, że będzie namawiać Polaków do tego, żeby nie bali się mieć dzieci. – Państwo jest od tego, żeby pomóc w tej decyzji – mówił. Także PiS wytoczyło rodzinne armaty – karty rodzin wielodzietnych i ulgi podatkowe. Paweł Kowal z PJN przekonuje z kolei, że to jego ugrupowanie jako pierwsze podjęło na poważnie problem rodzin. Śle listy w tej sprawie do wszystkich ugrupowań politycznych. Do tego chóru dołącza prezydent Bronisław Komorowski, który na kongresie dużych rodzin 3+ deklarował w poniedziałek poparcie wszelkich prorodzinnych działań.
Reklama
Dobrze, że tak się dzieje. Sytuacja rzeczywiście jest poważna i nie tylko czynniki kulturowe decydują o tym, że mamy mniej dzieci. Na przykład w Wielkiej Brytanii opozycja oskarża tamtejszego ministra zajmującego się polityką społeczną Alana Johnsona, że śpi w pracy i niewiele robi, aby za 25 lat na Wyspach żyło... 70 mln obywateli. Tyle że obecnie jest ich 61 mln. U nas zastanawiamy się, czy będzie nas o 6 czy 5 mln mniej.
Czas przebudzić i naszych polityków. Po wyborach twardo egzekwować obietnice. James Heckman, laureat ekonomicznej Nagrody Nobla z 2000 r., wskazuje, że każdy dolar zainwestowany we wczesną edukację – do 5. roku życia daje 80 dolarów zysku. To może być jedna z niewielu szans dla Polski nadgonienia przepaści cywilizacyjnej, wciąż dzielącej nas od Zachodu. Unia Europejska ze wszystkimi swoimi dotacjami nie załatwi tego za nas.