"Narady, jak reagować, trwały w kancelarii premiera. Pewne było jedno: skuteczne mogą być tylko takie działania, które uniemożliwią prezydentowi wzięcie udziału w tym szczycie. Wszystkie inne ruchy okażą się porażką rządu. Jaki zatem był sens zabierania mu samolotu w ostatniej chwili, skoro widać było już gołym okiem, że Kaczyński jest tak zdeterminowany, że jest w stanie pójść na pieszo do Brukseli? Nie mam pojęcia" - rozkłada ręce jeden z rozmówców DZIENNIKA w rządzie.
Jak zatem doszło do tego ewidentnego potknięcia? Według ustaleń gazety decyzja o nieprzyznaniu prezydentowi rządowego samolotu zapadła niemal w ostatniej chwili - na około godzinę przed wylotem premiera do Brukseli. Członkowie rządu, którzy opuszczali wtorkowe południowe obrady Rady Ministrów, nie mieli jeszcze o niej pojęcia.
Tuż po formalnym posiedzeniu, jak ustaliliśmy, odbyła się kilkunastominutowa narada, w której obok premiera udział brali obaj wicepremierzy, minister finansów, a także ministrowie z kancelarii premiera. Wątek problemu ze szczytem, według naszego rozmówcy, pojawił się jedynie ogólnikowo na zasadzie "coś trzeba z tym zrobić". O tym, że będzie decyzja o odmówieniu prezydentowi samolotu, ani słowa. Ministrowie rozjechali się do swoich resortów. Kto zatem wpadł na pomysł, by użyć samolotowego fortelu? "To była formalnie moja decyzja" - mówi Arabski. A faktycznie? "Nasza wspólna" - odpowiada lakonicznie. Jeden ze współpracowników Tuska z kancelarii premiera twierdzi: nie zapadła w naszym gronie, a konstytucyjnych ministrów. Po co było zabierać prezydentowi samolot, skoro i tak było wiadomo, że poleci? "Ta decyzja zapadła nie po to, żeby uniemożliwić prezydentowi wyjazd. Gdybyśmy chcieli to zrobić, to minister Arabski ogłosiłby ją na 20 minut przed planowanym wylotem prezydenta" - oburza się w rozmowie z DZIENNIKIEM wicepremier Grzegorz Schetyna. Nie lepiej więc w ogóle było nie wchodzić w temat samolotu? O tym wczoraj nikt z naszych rozmówców rządowych nie chciał oficjalnie rozmawiać.